À
LA MAJTAS
Jak to mówią, „najpierw książka,
potem film”, ale czasem bywa, że wychodzi inaczej. I tak było w moim przypadku
przygody z „Kapitanem Majtasem”. Najpierw obejrzałem film, spodobał się, więc
sięgnąłem po komiksy o „Dogmanie”, spin-off serii tego samego twórcy, a w końcu
zdecydowałem się poznać pierwowzór. I co? Chociaż nie byłem przekonany,
„Majtas” okazał się bardzo przyjemną lekturą i chyba jeszcze nie raz wrócę do
tego świata. Ale po kolei.
Poznajcie George’a i Harolda, dwóch
szkolnych przyjaciół, którzy są bardzo odpowiedzialnymi dzieciakami – znaczy
ponoszą odpowiedzialność za wszystko, co złego dzieje się w ich okolicy. Ale
ogólnie są mili i dobrzy. A już na pewno utalentowani i tworzą niesamowite i
popularne komiksy o niesamowitym… Kapitanie Majtasie. Co jednak będzie, kiedy w
ich życiu pojawi się prawdziwy Majtas? A może jednak taki à la Majtas?
Pamiętam, jak o Majtasie po raz
pierwszy przeczytałem lata temu, jako dziecko jeszcze, w jakimś magazynie (podejrzewam,
że w „Kaczorze Donaldzie”, ale mogę się mylić). Już wtedy stwierdziłem, że
ciekawie to wygląda, ale tak się złożyło, że nie miałem okazji poznać żadnego z
tomów, w końcu zapomniałem o wszystkim i…. Potem pojawił się film, resztę
znacie już ze wstępu, a ja teraz jestem tu, po lekturze pierwszej powieści o
Majtasie i jestem zadowolony.
Trochę w tym sentymentu było, nie
przeczę, ale niewiele. W końcu jako dziecko nie czytałem „Kapitana”, ale za to
wiem, że te dwadzieścia kilka lat temu byłbym zachwycony. Jednak i jako dorosły
bawię się bardzo dobrze i niektóre rzeczy tak naprawdę w całości da się docenić
dopiero z perspektywy wieku, o czym warto pamiętać. Całość jednak jest na
wskroś przeznaczona dla dzieci, zaczynając od prostej fabuły, przez styl, na
ilustracjach skończywszy. Ale prostota nie oznacza wcale infantylności czy
naiwności. Sama treść jest udana, wcale nie głupia, choć nie brak w niej
głupkowatych scen czy żartów, pisarstwo Pilkeya jest niezłe, a ilustracje mają
swój urok – pamiętajcie, że to opowieść o dzieciach rysujących komiksy, i
grafiki, a komiksowe wstawki w szczególności, są przedstawione tak, jakby to
one je rysowały.
Przede wszystkim jednak całość jest
zabawna. Żarty obecne są tu wszędzie, nawet na okładce (choćby cena czy
polecanki), akcja pędzi na złamanie karku i chociaż jest odpowiednio
widowiskowa, przede wszystkim śmieszy i śmieszą też sami bohaterowie. Do tego
dochodzi też pewna próba uatrakcyjnienia całości poprzez przygotowanie
ruchomych obrazków, może i prostych, może i będących jedynie namiastka
namiastki animacji, a jednak mających swój urok. Całość zaś wieńczy dobre
wydanie. Efekt finalny to ujmująca szalona rozrywka dla czytelników w różnym
wieku. Miłośnicy takich tytułów, jak „Dziennik Cwaniaczka” z pewnością wyjdą ze
spotkania z tym tytułem zadowoleni.
Komentarze
Prześlij komentarz