ARKA
SCHINDLERA
Chyba nie ma na świecie kinomana,
który nie widziałby spielbergowskiej „Listy Schindlera”. Film kultowy, ceniony,
choć całkiem słusznie krytykowany, należy do żelaznej klasyki współczesnego
kina i najlepszych dokonań twórcy „Szczęk”, „Bliskich spotkań trzeciego
stopnia” czy „Indiany Jonesa”. Nie byłoby go jednak bez wydanej jedenaście lat
przed premierą obrazu powieści Thomasa Keneally’ego, która nie dość, że
autentycznie świetna i poruszająca, nie pomija niewygodnych rzeczy, których unikał
Spielberg.
Oskar Schindler, niemiecki
przemysłowiec, miłośnik kobiet, alkoholik… Prowadzi fabrykę zatrudniającą
Żydów, a we wszystkim wokoło widzi jedynie interes. Wszystko zmienia się, gdy
staje się świadkiem okrucieństwa, które rewiduje jego poglądy. Tak zaczyna się
rodzić w nim bunt, a on sam podejmuje się działań, które pomogą ocalić życie
1200 ludzi…
Historia „Listy Schindlera” zaczęła
się od starań Leopolda Pfefferberga, jednego z tzw. Schindlerjuden – ocalonych
przez Schindlera – o to by uwiecznić historie tytułowego bohatera i jego misji ratowania
polskich Żydów. W latach 60. XX wieku usiłował zainteresować nią Hollywood, co
ostatecznie udało się trzydzieści lat później, ale zanim to nastąpiło,
przypadkiem spotkał się z Thomasem Keneallym, który zawędrował do jego sklepu.
Gdy dowiedział się, że klient jest pisarzem, spróbował zainteresować go tematem
Schindlera i tak zaczęły się losy tej powieści. Potem jeszcze Pfefferberg starał
się, by Spielberg zekranizował właśnie tę powieść, ale to już materiał na
oddzielne rozważania.
Wracając jednak do powieści, z tych
wszystkich zabiegów zrodziło się dzieło, które mimo upływu lat świetnie się
czyta i robi duże wrażenie. Wciąga, przeraża, chwyta za gardło… Podobnie, jak
film, który ma z nią wiele wspólnego także na poziomie samego wykonania –
Spielberg kręcił go bowiem tak, jakby robił dokument, choć było to kino
fabularne, Keneally zaś, chociaż serwuje nam powieść, jest to jednak powieść
bliska literaturze faktu. Fabularyzowana, ale jednak biograficzno-historyczna.
Ważniejsze jednak od podobieństw, są w tym przypadku zmiany, jakie widać w
stosunku do filmu.
Co się zmieniło? Przede wszystkim
prezentacja samego Schindlera. Spielberg wystawił mu pomnik, laurkę, która choć
piękna i poruszająca, odarta została ze wszystkiego, co mogłoby zostawić choćby
płytką rysę na bohaterze. Keneally natomiast pokazuje nam człowieka. Herosa,
ale herosa pełnego swoich wad, grzeszków i ułomności – kogoś prawdziwego, może
nie do końca dającego się lubić, tym bardziej że z jego intencjami rożnie bywało,
ale dzięki temu tym bliższego czytelnikom. Oczywiście autor serwuje nam także
kompleksowe ukazanie pozostałych aspektów tematu. A wszystko to podane jeżykiem
przystępnym, choć z profesjonalizmem i odpowiednią wagą.
Kto nie zna tej powieści a docenił
film albo po prostu lubi książki o drugiej wojnie światowej, koniecznie
powinien „Listę Schindlera” poznać. To świetna, mocna, zapadająca w pamięć książka.
I ponadczasowe dzieło o najgorszych, najlepszych i tych pośrednich ludzkich
cechach, które tak bardzo wpływają na życie wszystkich wokoło w chwilach próby.
Komentarze
Prześlij komentarz