Punisher MAX, tom 8 - Jason Aaron, Steve Dillon

PUNISHER, KINGPIN I BULLSEYE


Po rewelacyjnym runie „Punishera” pisanym przez Gartha Ennisa nadszedł czas na zmianę. Już 6 tom, stworzony przez innych artystów, nie powalał na kolana, choć wciąż był bardzo dobrym komiksem, potem dostaliśmy zbiór genialnych miniserii i oneshotów Ennisa, dopełniających jego wizję, ale teraz nadszedł czas by ostatecznie pożegnać się z pracą irlandzkiego scenarzysty. Jego rolę przejął nie kto inny, jak Jason Aaron, autor ceniony, ale jednocześnie pozbawiony własnej inwencji, skupiony na odtwarzaniu pomysłów innych, choć nieźle radzący sobie z brutalnymi historiami. I o dziwo ten jego „Punisher” naprawdę dobry jest, momentami iście rewelacyjny, choć jak możecie się domyślić, próżno szukać tu pomysłowości i szaleństwa Ennisa. Ale to inne, bardziej spójne, thrillerowe podejście, jak najbardziej mi leży.


Wszyscy go znają. Ci, którzy mają coś na sumieniu, boją się go. Teraz na niego polują. Znów.

Frank Castle w swojej karierze samozwańczego mściciela nie raz był obiektem polowań. Chcieli go dopaść przestępcy, których zabijał, chciały go zabić żony tych, których odesłał z tego świata, dopaść chcieli go policjanci, żołnierze, agenci… Truto go, wrzucano do wody pełen rekinów, próbowano zastrzelić, zadźgać – długo by wymieniać. Teraz rodziny mafijne z Nowego Jorku łączą siły, by ciągnąć go w pułapkę, na przynętę wystawiając Wilsona Fiska. Kto ma wykonać wyrok? Bullseye, morderca, który nigdy nie chybia. Tylko, że oba pionki mają swoje własne cele, a starcie z Punisherem może okazać się zupełnie inne, niż ktokolwiek sądził…


Z każdym komiksem superbohaterskim jest jeden problem: zawsze przebiega wedle tego samego schematu. Którykolwiek heros trafia na przeciwnika, którego musi pokonać i konsekwentnie do tego dąży, płacąc swoją cenę. Podobnie jest z „Punisherem” – Puni znajduje kolejny cel (albo cel znajduje jego) i zaczyna się walka, która choć trudna i krwawa, zakończy się zwycięstwem, ale nie tak do końca, bo przecież całego zła wybić się naszemu bohaterowi nie uda. Różnica w poszczególnych historiach jest jedna: ich jakość. Ennis w swoich trzech seriach przygód Punishera, kilku miniseriach i oneshotach, wyniósł ten tytuł na wyżyny, jakich nigdy wcześniej on nie osiągnął. Trudno było podjąć po nim temat, co widzieliśmy w tomie 6, a Aaron to nie scenarzysta, który mógłby się z nim równać. Mimo to udało mu się dokonać niemożliwego i stworzył coś, co choć inne charakterem, niemal dorównuje Ennisowym opowieściom.


Jego „Punisher” to mocna czysta rozrywka, dynamiczna i krwawa. Aaron ma tu dobre pomysły, miewa też naprawdę świetne momenty, choć może na kolana powala to nieco mniej, ale jednak robi wrażenie i potrafi zaskoczyć. Jak najbardziej pozytywnie. widać, że Aaron zdecydował się pójść w konkret, gdzie w uniwersum Marvela dzieje się ta opowieść i zakończyć ją ostatecznie, choć jeszcze nie w tym tomie, co należy zaliczyć mu na plus. Najmocniejszą stroną albumu niemniej i tak pozostają ilustracje Dillona, który co prawda operuje tu stylem prostszym, niż w pierwszych tomach „Kaznodziei”, ale nadal znakomitym i wpadającym w oko.


Fani „Punishera”, którzy mają na półce poprzednie tomy, poznać muszą i powinni, bo to po prostu świetne dopełnienie. A reszta? Śmiało może zacząć od tego tomu, łyknąć kolejny i będzie naprawdę zadowolona, jeśli szukać w komiksie czegoś mocnego, krwawego i dojrzałego. Nadal mam jednak nadzieję, że Egmont zdecyduje się wznowić „Punisher: Welcome Back Frank” i może wyda inne komiksy Ennisa z tej serii.


Komentarze