BATMAN AND
PREDATORS
Pierwsze starcie Batmana i Predatora okazało się
bardzo udane głównie dzięki rewelacyjnej szacie graficznej. Druga miniseria
niestety nie może się tym pochwalić, serwując nam przerysowane, niemalże karykaturalne
postacie i przejaskrawiony kolor, które z jednej strony zabijają klimat, jaki
powinna mieć ta opowieść, z drugiej zaś mają swój urok niczym tandetne, ale
ujmujące filmy z lat 80. Fabularnie jednak rzecz nadal trzyma poziom i w dobrym
stylu kontynuuje opowieść, która kontynuacji wcale nie wymagała.
Predator powraca do Gotham City w kolejne upalne
lato, za cel obierając sobie lokalnych gangsterów, ale też i – przede wszystkim
– Batmana. Tym razem jednak nie tylko on stanie mu na drodze. Huntress,
nauczycielka, która nocami walczy z przestępczością metodami niekoniecznie
odpowiadającymi Batmanowi, także pakuje się w tarapaty, których nie rozumie i z
których może nie wyjść cało. Ale to nie koniec problemów, bo na Nietoperza
poluje też i gothamska mafia, która wynajęła najlepszych płatnych zabójców z
całego świata by go zabili. Zaczyna się walka o przetrwanie, jakiej Gotham
jeszcze nie widziało.
Pierwsza część tej serii była dobra, czytało się ją
lekko i przyjemnie, ale nic poza tym. Miała swój urok, klimat, była niezłym
survival horrorem, ale stanowiła tylko rozrywkę. Dość krwawą, jak na komiks
głównego nurtu, ale nada nadającą się dla nastolatków. Szybko doczekała się
jednak kultowego statusu, a ten pociągnął za sobą powstanie kontynuacji, a
dwójka, choć według większości odbiorców słabsza, dla mnie okazała się komiksem
równie dobrym co pierwsze spotkanie Batmana i Łowcy. Przynajmniej – jak już
pisałem – jeśli chodzi o fabułę.
Scenariusz jest, jak to scenariusz sequela,
zrobiony w moc zasady: więcej, szybciej, bardziej wybuchowo i… Nie, nie krwawo,
bo ta odsłona cyklu jest o wiele mniej brutalna. Niemniej, chociaż mogło być
przez to źle, wcale nie są to zarzuty. Akcja stanowi główną siłę napędową
opowieści, a ta akurat jest dostatecznie dynamiczna i udana. Znalazło się też
miejsce dla kilku zaskoczeń, paru naprawdę świetnych scen (głowy na drzewie) i
odrobiny nowości.
Rysunkowo niestety już tak dobrze nie jest, chociaż
swój urok album posiada. Trochę kiczowaty, ale jednak. Nie ma tu mroku, nie ma
brutalności, jest za to pewna sympatyczna nuta rodem ze starych filmów SF,
naiwna, to prawda, mogąca kłuć niektórych w oczy, niemniej na tle niejednego
współczesnego komiksu broniąca się naprawdę przyzwoicie.
I cóż zostaje mi na koniec do dodania: jeśli
lubicie takie klimaty, sięgnijcie po „Blodmatch”. Żadne to wielkie dzieło, ot
132-stronicowa rozrywka na godzinę z kawałkiem czytania, ale swoja rolę spełnia
dobrze. I budzi całkiem sporo sentymentów.
Komentarze
Prześlij komentarz