Batman versus Predator II: Bloodmatch - Paul Gulacy, Doug Moench, Terry Austin

BATMAN AND PREDATORS


Pierwsze starcie Batmana i Predatora okazało się bardzo udane głównie dzięki rewelacyjnej szacie graficznej. Druga miniseria niestety nie może się tym pochwalić, serwując nam przerysowane, niemalże karykaturalne postacie i przejaskrawiony kolor, które z jednej strony zabijają klimat, jaki powinna mieć ta opowieść, z drugiej zaś mają swój urok niczym tandetne, ale ujmujące filmy z lat 80. Fabularnie jednak rzecz nadal trzyma poziom i w dobrym stylu kontynuuje opowieść, która kontynuacji wcale nie wymagała.


Predator powraca do Gotham City w kolejne upalne lato, za cel obierając sobie lokalnych gangsterów, ale też i – przede wszystkim – Batmana. Tym razem jednak nie tylko on stanie mu na drodze. Huntress, nauczycielka, która nocami walczy z przestępczością metodami niekoniecznie odpowiadającymi Batmanowi, także pakuje się w tarapaty, których nie rozumie i z których może nie wyjść cało. Ale to nie koniec problemów, bo na Nietoperza poluje też i gothamska mafia, która wynajęła najlepszych płatnych zabójców z całego świata by go zabili. Zaczyna się walka o przetrwanie, jakiej Gotham jeszcze nie widziało.


Pierwsza część tej serii była dobra, czytało się ją lekko i przyjemnie, ale nic poza tym. Miała swój urok, klimat, była niezłym survival horrorem, ale stanowiła tylko rozrywkę. Dość krwawą, jak na komiks głównego nurtu, ale nada nadającą się dla nastolatków. Szybko doczekała się jednak kultowego statusu, a ten pociągnął za sobą powstanie kontynuacji, a dwójka, choć według większości odbiorców słabsza, dla mnie okazała się komiksem równie dobrym co pierwsze spotkanie Batmana i Łowcy. Przynajmniej – jak już pisałem – jeśli chodzi o fabułę.


Scenariusz jest, jak to scenariusz sequela, zrobiony w moc zasady: więcej, szybciej, bardziej wybuchowo i… Nie, nie krwawo, bo ta odsłona cyklu jest o wiele mniej brutalna. Niemniej, chociaż mogło być przez to źle, wcale nie są to zarzuty. Akcja stanowi główną siłę napędową opowieści, a ta akurat jest dostatecznie dynamiczna i udana. Znalazło się też miejsce dla kilku zaskoczeń, paru naprawdę świetnych scen (głowy na drzewie) i odrobiny nowości.


Rysunkowo niestety już tak dobrze nie jest, chociaż swój urok album posiada. Trochę kiczowaty, ale jednak. Nie ma tu mroku, nie ma brutalności, jest za to pewna sympatyczna nuta rodem ze starych filmów SF, naiwna, to prawda, mogąca kłuć niektórych w oczy, niemniej na tle niejednego współczesnego komiksu broniąca się naprawdę przyzwoicie.


I cóż zostaje mi na koniec do dodania: jeśli lubicie takie klimaty, sięgnijcie po „Blodmatch”. Żadne to wielkie dzieło, ot 132-stronicowa rozrywka na godzinę z kawałkiem czytania, ale swoja rolę spełnia dobrze. I budzi całkiem sporo sentymentów.

Komentarze