LASTWOMAN
AND SON
„Lastman” to kolejny europejski przedstawiciel tak
zwanej „french mangi”. Z mangą oczywiście nie ma co go nawet porównywać, chyba
że zrównać tu jedynie pewną samą koncepcję wydawniczą i estetyczną, ale w
oderwaniu od nich, dzieło Vivesa, Sanlaville’a i Balaka to bardzo sympatyczna
seria z gatunku szeroko pojmowanej fantastyki. Seria, którą czyta się lekko,
szybko i przyjemnie, głównie dzięki udanemu żonglowaniu znanymi wszystkim
motywami.
Podróż w pogoni za Richardem Aldanem trwa. W
trakcie wyprawy Adrian i Marianne trafiają do Paxton. To jakże futurystyczne
miejsce na pierwszy rzut oka wydaje się skrzyć bogactwem. Prawda jest jednak
taka, że pod otoczką luksusu kryje się coś o wiele bardziej mrocznego, niż
można by sądzić. Co tu czeka na bohaterów? Wśród nowych przygód i
niebezpieczeństw powoli na jaw zaczyna wychodzić przeszłość Richarda…
„Lastman” to seria, która zaczęła się niczym typowy
japoński bitewniak. Jak wiadomo najpopularniejszym typem mangi jest shounen,
czyli opowieści dla nastoletnich chłopców, takie jak „Dragon Ball”, „Naruto”
czy z nowszych tytułów „My Hero Academia”. Wśród nich dominują oczywiście
bitewniaki, czyli historie, w których bohaterowie co i rusz wikłają się w pojedynki.
Ich zasada jest prosta: mamy nastoletniego, niewyróżniającego się
bohatera-wybrańca, z którym identyfikować się może czytelnik, dużo przygód,
turnieje walk, humor, erotyka… I właśnie to wszystko mieliśmy okazję czytać w
pierwszych dwóch tomach „Lastmana”. Potem jednak nastąpiła zmiana, która tylko
podniosła jakość serii.
Zazwyczaj jednak jest inaczej. W Japonii kiedy
shounen się zmienia to z komedii czy innego typu opowieści w bitewniaka. W
„Lastmanie” bitewniak zmieniono w postapokalpityczne SF w klimatach „Mad Maxa”,
za to z kobietą u steru. Bo dotychczasowi bohaterowie męscy zeszli na dalszy
plan, dając szansę matce Adriana pokazać na co ją stać. A ta pokazać ma co i
wcale nie chodzi tu tylko o obowiązkowo bujne kształty, które nie zawsze są okryte.
Marianne bowiem to silna i charakterna kobieta, co zdecydowanie ma szansę
przypaść do gustu zarówno czytelnikom, jak i czytelniczkom. Reszta zaś to kawał
szybkiej akcji, uzupełnionej miksem motywów znanych z fantastyki i
podanych w lekki, prosty sposób.
I prosta, nawet bardzo, jest szata graficzna. Ma swój urok, ale daleko jej do mang, które przede wszystkim słyną nie z wielkich oczu (choć tak utarło się mówić), a dopracowanych grafik, fotorealistycznych teł i niesamowitych dynamiki oraz mimiki. Tu kreska jest prosta, pozbawiona czerni, bardzo powierzchowna, że niemal ocierająca się o szkic. Kadrowanie też się różni. Ale o dziwo pasuje to do „Lastmana”. A sam „Lastman” to kawał sympatycznej opowieści obrazkowej, którą warto poznać. Nie tego się po nim spodziewałem, ale to, co ostatecznie dostałem, przyniosła mi równie wiele satysfakcji.
Komentarze
Prześlij komentarz