Seria „100 naboi”, jak sam tytuł wskazuje,
zakończyła się po równo dziesięciu latach pracy na stu zeszytach, zebranych w
Polsce w pięciu grubych tomach. Ponieważ wobec twórców miano zarzuty, że czasem
na siłę przeciągają opowieść, byle zajęła dokładnie tyle miejsca, nikt się
chyba nie spodziewał, że duet Azzarello / Risso wykrzesze jeszcze z siebie
jakąś fabułę z tego cyklu, a jednak. Cztery lata po wydaniu finałowego numeru,
„100 naboi” powróciło z miniserią „Brat Lono”. I chociaż wielka zagadka została
już rozwiązana (nie do końca w satysfakcjonujący sposób co prawda), a w
opowieści nie zostało chyba już nic do dodania, niniejsza historia to
wyśmienity dodatek trzymający rewelacyjny poziom, do jakiego przyzwyczaił nas
cykl i pozwalający nam jeszcze raz wejść do tego brudnego, acz fascynującego
świata.
Trzy lata minęło odkąd okaleczony Lono zjawił się w
meksykańskim kościele. To właśnie tu, w Durango, znalazł pomoc u ojca Pereza, a
także coś więcej – Boga. Nawrócony były Minutemen, zostaje w tym miejscu,
zaczyna pomagać swojemu wybawicielowi i opiekuje się tutejszymi sierotami. I
cały czas walczy z tym, by kryjąca się w nim mordercza bestia nie wydostała się
na wolność. Ale niestety, kiedy okoliczny kartel chce przejąć ziemię kościoła, gotowi
zabić wszystkich, z Lono włącznie, w dawnym Minutemenie przebudza się coś, co
powinno zostać uśpione na wieki. Ale czym skończy się rozpętane w ten sposób
szaleństwo? I czy Lono ma jeszcze szanse na spokojne życie?
„100 naboi” było zdecydowanie największym hitem
nieistniejącego już wydawnictwa Mandragora, które jako pierwsze wydawało je
lata temu nad Wisłą. Hitem też był w Stanach, gdzie zajęła puste miejsce w
Vertigo pozostawione przez „Sandmana” i „Kaznodzieję”. W Polsce królowała na
listach top roku magazynu komiksowego „Produkt”, a za granicą jej trzeci tom
trafił na listę 100 najlepszych komiksów w historii zdaniem najważniejszego
pisma branżowego „Wizard”, zajmując na niej 42 miejsce. Nagród, jakie otrzymała
seria, może pozazdrościć jej niejeden cykl: cztery Harvey Award i trzy Eisner
Award, w tym oczywiście dla najlepszej serii. I nic dziwnego, Azarello stworzył
komiks klimatem bardzo zbliżonych do legendarnego „Sin City”, podsypując pod
pomysł-samograj o mieście, gdzie nie ma właściwie nikogo dobrego, a seks,
przemoc, narkotyki i wojny gangów to chleb powszedni, masę pytań, mnóstwo
wątpliwości moralnych i znakomitą psychologię.
„Brat Lono” fabularnie jest prostszy. Treścią
jeszcze bliżej mu do „Sin City”, ale wciąż to stare dobre „100 naboi”. Życiowe,
brudne, brutalne, klimatyczne… Nie ma tu zagadki, jest za to akcja, która
podkręcona do maksimum, sprawdza się naprawdę znakomicie. Album nie jest ta
genialny, jak najlepsze opowieści z głównego cyklu, tym bardziej, że fabuła
zdaje się być zgranym już schematem, niemniej na tle innych podobnych tytułów
„Brat Lono” wypada iście rewelacyjnie. Zwłaszcza, że mimo oklepanej treści,
Azzarello zdołał z niej wycisnąć to, co najlepsze.
Tak samo jest z ilustracjami. Stały współpracownik Azarello, Eduardo Risso, wykonał tu kawał wyśmienitej roboty, przypominającej połączenie rysunków młodego Millera z początków powstawania „Sin City”, z uproszczoną kreską Matta Wagnera oraz pracami Tima Sale'a. Dzięki temu album jest nastrojowy autentycznie zachwyca, wpadając w oko. A jako całość, robi naprawdę znakomite wrażenie. Jeśli więc lubicie „100 naboi” (a da się tej serii nie lubić? to taki tytuł, który przekonywał do siebie nawet największych przeciwników podobnych opowieści), sięgnijcie koniecznie, bo to wyśmienite zwieńczenie cyklu. Poza tym to świetny komiks który można poznać nawet bez znajomości głównej treści. Bałem się, że Egmont go nie wyda, bo po zakończeniu „100 naboi” milczano na ten temat, na szczęście „Brat Lono” w końcu pojawił się na rynku. Dzięki temu cała opowieść znalazł się w rękach polskich czytelników, a tym zostaje teraz jedynie poznawać inne komiksy twórców, albo raz jeszcze przeczytać „100 naboi” od początku – a warto, bo to nie jest seria, którą chce się poznać tylko raz.
Komentarze
Prześlij komentarz