W tym roku „Kevin sam w domu”, jeden z najbardziej
kultowych dla Polaków filmów w dziejach kina, obchodzi trzydziestolecie swojej
premiery. To doskonała okazja by raz jeszcze przypomnieć sobie o tym dziele i
zastanowić się nad jego fenomenem. Co prawda przypominać nie ma czego, skoro
rodzime stacje telewizyjne emitują go kilka razy do roku, nawet w środku lata,
ale jest to film o którym mówić można w nieskończoność.
Fabułę „Kevina” zna każdy, ale dla formalności
przypomnę o co w tym wszystkim chodzi. Rodzina Kevina szykuje się do wyjazdu na
Święta. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik, dom przygotowany by nie okradli
go grasujący w okolicy złodzieje, krewni zebrani… Co może pójść nie tak? Z
powodu awarii prądu budzik nie działa, familia zasypia i w pośpiechu zapomina o
młodym Kevinie. Ten początkowo cieszy się, że jego bliscy zniknęli, szybko
jednak zaczyna tęsknić. A co gorsza bandyci chcą napaść na jego dom i tylko
dzielny chłopak będzie musiał ich powstrzymać…
O „Kevinie” mówić można w nieskończoność,
przytaczając wszelkiej maści ciekawostki. Że rzecz była kręcona w ciepłą zimę,
gdy niemal nie było śniegu i trzeba było to nadrabiać udającymi biały puch
płatkami ziemniaczanymi, które potem zmieniały się w śmierdzącą breję. Że trudno
było kręcić niektóre ujęcia w domu, więc odtworzono go w budynku liceum, które
wcześniej występowało w takich filmach jak „Wujek Buck” (to stąd podkradziono
Culkina, wymyślając rolę Kevina specjalnie dla niego) czy „Wolny dzień Ferrisa
Buellera” (oba to wcześniejsze filmy scenarzysty „Home Alone”)… Ale to każdy
może znaleźć w internecie. Mógłbym pokusić się o dekonspirację mitu, jakoby w
jednej ze scen pojawił się Elvis Presley, który wtedy już nie żył, ale tego też
już dokonano. Teorie odnośnie całości? Tych jest na pęczki, od tego, że sąsiad
„morderca” to tak naprawdę Kevin z przyszłości, przez sugerowanie, że gość od
polki to tak naprawdę diabeł, który podwiózł matkę Kevina w zamian za duszę, po
sugestie, że John z „Piły” to tak naprawdę dorosły Kevin. Ale po co, przejdźmy
do sedna czyli do tego, dlaczego ten film tak się podoba.
Winna oczywiście jest miłość do Świąt. John Hughes
musi kochać to święto, skoro dał nam takie filmy, jak „W krzywym zwierciadle:
Witaj Święty Mikołaju”. Ale i Chris Columbus, który wyreżyserował „Samego w
domu” to gwiazdkowy fanatyk, który pragnął uczynić film jak najbardziej
nastrojowym, więc postawił na to, by nawet dekoracje były w kolorach zielonym i
czerwonym. Nastrój panujący w filmie idealnie pasuje do pory roku, ale w dużej
mierze siła produkcji tkwi nie tylko w tym i humorze, ale też i pozornym
realizmie. Realizmie mocno czerpiącym z kreskówek, ale jednak pozwalającym
poczuć, że to mogło się wydarzyć. Reżyser i operator zadbali bowiem o to, by
przestępcy przekonywali. Nie są to złe do szpiku kości bandziory, w swoim fachu
to pierdoły, ale w odróżnieniu od innych podobnych filmów (plus kolejnych
części „Kevina” od trzeciej wzwyż), nie mówią, jak idioci, nie robią debilnych
min, a nawet kiedy serwują nam coś z nadmierną, wymaganą przecież przez
konwencję ekspresją, robią to w sposób przekonujący. I to sprawia, że nawet
dorośli dają się wciągnąć i nie zgrzytają zębami.
Nic więc dziwnego, że film sprzedał się na całym
świecie tak dobrze. Co prawda za granicą żartują nawet z uwielbienia Polaków,
jakim ci darzą produkcję, ale pamiętajmy, że „Kevin sam w domu” zarobił niemal
pół miliarda, co dało mu pierwsze miejsce na liście najlepiej zarabiających
komedii fabularnych, a zarazem światowy rekord Guinnessa w tej kategorii. I
dopiero w 2011 roku „Kac Vegas II” zdołało pobić go na tym polu. Co więcej
„Home Alone” w czasach, gdy był wyświetlany w kinach, dzierżył tytuł trzeciego
najlepiej zarabiającego filmu w dziejach (lepiej poradziły sobie tylko pierwsze
„Gwiezdne wojny” i E.T.”), a do 2018 pozostawał najlepiej zarabiającym filmem
świątecznym (pobił go nowy „Grinch”). Dlaczego? Polskie uwielbienie Kevina
tłumaczy się zarówno wielkim przywiązaniem do świąt i tradycji (dlaczego w
takim razie inne, podobne filmy nie zdobyły takiego statusu?), jak i tym, że
był to jeden z pierwszych amerykańskich filmów familijnych w polskich kinach po
upadku PRL-u i stanowił powiew świeżości (i znów można zadawać podobne pytania
czemu mimo wszystko padło na niego, skoro były też inne produkcje), ale jak to
jest na świecie?
Cóż, pamiętajmy, że John Hughes, który w tamtym
momencie miał na koncie najlepsze filmy z „Krzywym zwierciadłem” w tytule („Wakacje”,
Europejskie wakacje” i „Witaj Święty Mikołaju”), „Szesnaście świeczek”, „Klub
winowajców”, „Dziewczynę w różowej sukience” czy „Samoloty, pociągi i samochody”
był darzony swoistym kultem i gwarantem sukcesu. Kino familijne samo w sobie
również niemal zawsze świetnie się sprzedaje, tak samo jak sezonowe. Siłą tego
filmu pozostaje jednak fakt, że mimo pewnych niedociągnięć i naiwności, nie
jest infantylny, że nie traktuje widzów jak idiotów i nie próbuje na siłę
wzruszać. Kevin przekonuje, bo jest dzieckiem, jakich wiele – złości się,
psoci, jest dobry, ale daleko mu do bycia wzorem – a jego rodzina jest pełna
wad, w których każdy odnajdzie coś z własnego otoczenia. Nie wyjaśnia to
wszystkiego, ale wszystkiego wyjaśnić się nie da. Analiz jest wiele, teorii
jeszcze więcej, prawda jest jednak taka, że po prostu „Home Alone” trafiło w
swój czas i tyle. W końcu nie jest to wielki film, każdy z tym się zgodzi (ja
przez wiele lat unikałem go jak ognia, mając dość tak jego, jak i wszelkiej,
świątecznej skomercjalizowanej propagandy, jaką wciska się nam co roku na
każdym kroku – dopiero moja lepsza połowa swoim uwielbieniem Świąt Bożego
Narodzenia to zmieniła). Ma jednak swój urok, ma klimat, ma charakter i nawet
jeśli widziało się go już tyle razy (telewizja serwowała nam już dobrych
czterdzieści emisji), nie nudzi i bawi tak samo, jak przed laty.
I tak będzie już zawsze. Trendy będą się zmieniać,
hitów będzie przybywało, a „Home Alone” (niestety) doczeka się kolejnych
odsłon, plagiatów albo remake’ów, ale „Kevin” może być tylko jeden – oczywiście
w dwóch odsłonach, bo „Sam w Nowym Jorku” jest produkcją równie udaną, co
pierwsza część – i nigdy nie przestaniemy go lubić. W końcu część jego siły
tkwi w ponadczasowości, odświeżaniu tradycji i graniu na sentymentach, które
istnieć będą tak długo jak istnieją sami ludzie.
Komentarze
Prześlij komentarz