Poprzedni rozdział „Dragon Balla Super” dopiero
zaczął nas wprowadzać w sagę „Ocalałego Granoli”, kończąc wpierw wątki z
poprzedniej opowieści. Już wtedy jednak dało się powiedzieć, że to będzie dobra
historia. Teraz, kiedy wydarzenia w końcu nabierają tempa, wreszcie z pełnym
przekonaniem mogę rzez, że warto było na tę story arc czekać, bo Toriyama chyba
wreszcie naprawdę odzyskał to, co sprawiało, że klasyczne „Smocze kule” były
tak znakomite.
Kiedy spełniająca życzenia rybka cierpi na
bezsenność… może to nic nie oznaczać. Ale równie dobrze może oznaczać coś
wielkiego i strasznego. Gokū i Vegeta, którzy ćwiczą na planecie Piwusa nie
wiedzą jeszcze, co na nich czeka…
Tymczasem łowca nagród Granola wykonuje kolejną
misję. Wciąż jednak nie może zapomnieć o koszmarze, jaki go spotkał – masakrze dokonanej
przez Saiyan na zlecenie Frizera, której nie może pomścić bo ani Saiyanie, ani
Frizer już nie żyją. Co się jednak stanie, gdy Granola dowie się, że jednak
ten, który stał za rzezią żyje? I jaki cel w poinformowaniu o tym ma jego
pracodawca?
Cały „Dragon Ball Super” to, chyba śmiało można tak
rzecz, powtórka z rozrywki. Pierwsza jego saga, czyli „Bitwa bogów”, stanowiła
powtórkę z pierwszego starcia Gokū z Piccolo (który też był przecież na swój
sposób boski, jako cząstka ziemskiego boga). „Zmartwychwstanie ‘F’” było niczym
innym, jak kopią „Sagi Frizera”. Potem mieliśmy kolejny turniej sztuk walki, po
nim powtórkę z losów Trunksa z przyszłości, a wreszcie kolejny turniej,
bardziej epicki, ale nadal taki sam, jak inne turnieje, z bardziej niż
większość z nich oczywistym zakończeniem. Potem mieliśmy okazję powrócić do
tematu Broly’ego, znanego z dawnych dragonballowych filmów, a po nim czekała nas
„Saga Więźnia Galaktycznego Patrolu” – pierwsza oryginalna, ale niestety nie
powalająca na kolana. Wszystko przez to, że Toriyama zatracił już zdolność
tworzenia fascynujących przeciwników, a na tym opiera się połowa sukcesu
bitewniaków.
Ale historia Granoli to powrót Toriego do tego, za
co go kochaliśmy. Dobrze zaprojektowane nowe postacie, dobry klimat
(przypominający m.in. „Sagę Frizera”, ale dzięki humorowi – zasługa Jaco! –
dobrze się broniący) i konkretna akcja dają nam dobrą opowieść. I taką dobrą
opowieścią jest ten rozdział. Tu bowiem, to co stare, łączy się z tym, co nowe.
Wraca część dawnej jakości, mniej jest powtórek, za to dużo lekkości i humoru,
co stanowiło zawsze siłę mang Toriyamy. Do tego mamy sporo dynamizmu i
tradycyjnie świetne rysunki Toyotarou, który zachowując styl mistrza, uzupełnił
go o to, czego leniwy przecież Toriyama (czego nigdy nie krył), unikał –
detale, bardzo zagęszczone kadry i więcej efektów, z rastrami włącznie.
I chyba dodawać już nic nie muszę. Fani „Dragon
Balla” powinni poznać tę opowieść, bo jest tego warta i daje nadzieję, że seria
„Super” nie tylko szybko się nie skończy, ale i – a może przede wszystkim – da
nam to, za co tak bardzo kochaliśmy stare „DB”, a czego w nowych tomach nieco
brakowało. Nieważne jednak jak będzie, sam fakt, że Toriyama wrócił do
„Smoczych kul” po latach cieszy, bo nawet w najsłabszych momentach, seria nigdy
nie zeszła poniżej pewnego, bardzo dobrego poziomu, który bawi lepiej, niż większość
bitewniaków dostępnych na rynku.
Komentarze
Prześlij komentarz