Na kwiecień tego roku Marvel zapowiedział „Clone
Sagę” Milesa Moralesa. Wszystko jednak zaczęło się dużo wcześniej, bo we
wrześniu minionego roku, kiedy to w dwóch zeszytach serii „Miles Morales:
Spider-Man” po raz pierwszy pojawił się temat klonów. Niestety, przedstawiona w
nich historia daleka jest od satysfakcjonującej i nieszczególnie pozytywnie
nastraja na ciąga dalszy. I to wcale nie dlatego, że właściwie wyrwana jest ze
środka innych wydarzeń.
Wszystko zaczyna się, kiedy Miles wraca do domu i
zostaje zaatakowany przez przeciwnika ubranego w jego spidermanowy strój. Kim
jest wróg? Jedno jest pewne – posiada takie same moce jak on! Miles nie wie
jeszcze, że to jego klon powstały w wyniku eksperymentów, którym był poddany jakiś
czas temu, ani do czego go to wszystko doprowadzi.
Tymczasem jego rodzice zostają zaatakowani przez
tajemniczy oddział. Kim są przeciwnicy i jaki cel im przyświeca? A jakby tego
było mało uczniowie Brooklyn Visions Academy postanawiają zbuntować się przeciw
rządom zaprowadzonym w placówce przez C.R.A.D.L.E. Wpadają jednak w kłopoty, z
którymi sami na pewno sobie nie poradzą…
Sporo wydarzeń? Sporo akcji? Po powyższym opisie
może wydawać się, że tak właśnie jest, ale niestety to, co dostajemy na
stronach tych zeszytów jest proste, jak drut i niczym nie zaskakuje. Na dodatek
ma w sobie sporo sztampy i chociaż trafiamy w sam środek wydarzeń (część z nich
jest mocno powiązana z dziejącym się w ogóle świecie Marvela „Outlawed”, reszta
z tzw. „Ultimatum Sagą” dziejącą się na łamach serii „Miles Morales: Spider-Man”),
wszystko tu jest jasne i tak proste, że aż prostackie. Owszem, nie kończy się w
tym miejscu, przed nami jeszcze sporo akcji, ale po lekturze jakoś nie mam
większej ochoty się w nią zanurzać.
Pierwszy zeszyt to właściwie szybka akcja, gdzie chwilę
Miles okłada się po gębie ze swoim klonem, chwilę możemy obserwować protesty
polityczne w szkole, ujęte w dość tandetny sposób, z którego nie wynika nic
ponad to, że zapychają nieco miejsca (a aż prosiło się o głębię i zaangażowanie
w jakieś ważkie sprawy), chwilę mamy do czynienia z atakiem na rodziców
Moralesa i… koniec. Drugi zeszyt jest inny, ale nie lepszy. Dużo gadania o
niczym jakoś bardzo nie nudzi, ale sceny, kiedy Miles poznaje w końcu prawdę o
Ultimatumie, to tandeta. Wróg, niczym w najgorszych tanich kryminałach sprzed
kilku dekad, wyjaśnia mu wszystko krok po kroku, co jest wręcz żenujące. Myślałem,
że tego typu schematy już dawno porzucono, bo od dziesięcioleci były takim
kiczem, że nikt przy zdrowych zmysłach nie powielał ich na poważnie, a jednak. Reszta
to znów akcja, z której niewiele wynika i swoiste wprowadzenie w kolejne
wydarzenia, ale te znów wydają się być takim kiczem i powtórką z rozrywki, że
szkoda na nie czasu.
Owszem czyta się to szybko i bez nudy, a ilustracje
są udane, ale co z tego, skoro zaraz o wszystkim się zapomina? A na dodatek te
dwa zeszyty odpychają wtórnością? W czasach, kiedy serię pisał Brian Michael
Bendis, oferowała ona wszystkie najważniejsze klasyczne pajęcze wątki odświeżone
i odpracowane niemal do perfekcji. W czasach, gdy „Milesa Moralesa” pisze Saladin
Ahmed dostajemy jedynie przeciętną kopię tego, co już było, podaną bez większej
inwencji. Po zeszytach takich, jak te żałuję, że bohaterowie świata „Ultimate”
nie odeszli wraz z jego zniszczeniem w „Tajnych wojnach” – a zarazem wraz z
odejściem Bendisa, który powinien zostać jedynym autorem „Ultimate Spider-Mana”.
Reszta twórców, jak widać, jedynie zabija to, co z zapałem i pasją Bendis
budował przez półtorej dekady.
Komentarze
Prześlij komentarz