„Wonder Woman” to – obok tak niespełnionych fobrazów,
jak słaby „Batman v Superman” czy beznadziejna „Liga sprawiedliwości” – jeden z
najgorszych filmów kinowego uniwersum DC. Po „WW 1984” nie spodziewałem się
więc wiele, choć jednocześnie widząc świetnego scenarzystę komiksowego Geoffa
Johnsa wśród twórców, miałem cichą nadzieję, że będzie lepiej. I jest, chociaż
nadal mamy tu do czynienia z kinem dalekim od spełnionego.
Jest rok 1984. Diana wiedzie w miarę normalne
życie, wciąż tęskniąc za zmarłym Steve’em. W życiu prywatnym pracuje jako
antropolożka w muzeum Smithsonian, czasem jednak wkracza na scenę jako
superbohaterka Wonder Woman, starając się jednocześnie pozostać niezauważaną.
Wkrótce jednak czeka ją prawdziwy test. Kiedy w niepowołane ręce wpada potężny
artefakt, świat stanie na krawędzi zagłady, której nawet Diana może nie
powstrzymać…
Co sprawiało, że pierwszy film o „Wonder Woman” z
DCEU był tak kiepski? Dwie zasadnicze rzeczy: słaba, wtórna fabuła, która nie
oferowała niemal niczego dobrego oraz kiepskie wykonanie. Twórcy wyszli chyba z
założenia, że w dzisiejszych czasach wystarczy zrobić jakąś silną kobiecą
bohaterkę, bo to modne, a na treść nikt nie zwróci już uwagi. Produkcję dobiły
kiepskie efekty specjalne (na co poszedł budżet, nie mam pojęcia), nijaka
reżyseria, której minusy najbardziej widać było w scenach walki czy epickich
sekwencjach, a także przeciętne aktorstwo – o ile jednak Gal Gadot jakoś się
jeszcze broniła, o tyle na grę Chrisa Pine’a wprost nie dało się patrzeć,
zgrzytając zębami przy każdym jego żenującym „popisie”. Jako całość zaś film
rozchodził się w szwach, nic w nim do siebie nie pasowało, był do bólu wtórny
(kto oglądał „Kapitana Amerykę” wie o czym mówię), a co gorsza nudził.
Dwójka jest lepsza, choć początek tego nie
zapowiada. Słaba sekwencja z zawodami, w których uczestniczy Diana jako
dziecko, przeraża kiczem, naciąganymi elementami i efektami specjalnymi rodem z
kręconych w domu filmikach na You Tube’a. Potem jest lepiej, bo sceny w
supermarkecie mają klimat rodem z lat 80. XX wieku, co jeszcze potęguje typowy
dla produkcji z tamtych czasów humor, ale potem twórcy zapominają o tym i
„Wonder Woman 1984” zmienia się w typowo współczesną produkcję. Tylko, że z
lekkiego superhero, staje się rzeczą skupioną na codziennym życiu Diany, w
które wsącza się coś niezwykłego i złego. Byłoby dobrze, gdyby wątki te nie
zostały potraktowane tak sztampowo i tak bardzo nie przypominały wstępów do
kolejnych przygód Lary Croft. Z tym, że tutaj wstęp trwa niemal półtorej godziny,
kiedy na ekranie nic się nie dzieje…
… a gdy zaczyna się dziać, nagle okazuje się, że
chyba oglądamy „Indianę Jonesa i Królestwo kryształowej czaszki”. Dużo efektów,
nieco lepsze ich wykonanie (choć sceny ze skakaniem z pioruna na pioruna przy
pomocy lassa, loty bohaterki czy szybkie bieganie to żenada), a także całkiem
niezła demolka ratują produkcję. O dziwo sceny ze Steve’em jakoś się bronią,
choć są koszmarnie naciągane, a i sam finał dziejący się w Święta, choć
oczywisty i sztampowy, ma swój urok. I tak jest też z całym tym filmem – niczym
nie zaskakuje (nawet scena po napisach to coś banalnie oczywistego), ale ogląda
się go nieźle. Szkoda tylko, że twórcy po trzech minutach zapomnieli o tym, co
na początku produkcji było najlepsze: klimacie rodem z lat 80. XX wieku i
humorze. Gdyby utrzymać je do końca, mielibyśmy naprawdę dobre kino. Na
szczęście wciąż rzecz pozostaje lepsza od pierwszej części (której znajomość
nie jest ani trochę wymagana przy seansie) i można całość obejrzeć bez bólu, a
nawet z kilkoma przyjemnymi scenami.
Komentarze
Prześlij komentarz