Wonder Woman 1984

LATA 80. BEZ LAT 80.

 

„Wonder Woman” to – obok tak niespełnionych fobrazów, jak słaby „Batman v Superman” czy beznadziejna „Liga sprawiedliwości” – jeden z najgorszych filmów kinowego uniwersum DC. Po „WW 1984” nie spodziewałem się więc wiele, choć jednocześnie widząc świetnego scenarzystę komiksowego Geoffa Johnsa wśród twórców, miałem cichą nadzieję, że będzie lepiej. I jest, chociaż nadal mamy tu do czynienia z kinem dalekim od spełnionego.

 

Jest rok 1984. Diana wiedzie w miarę normalne życie, wciąż tęskniąc za zmarłym Steve’em. W życiu prywatnym pracuje jako antropolożka w muzeum Smithsonian, czasem jednak wkracza na scenę jako superbohaterka Wonder Woman, starając się jednocześnie pozostać niezauważaną. Wkrótce jednak czeka ją prawdziwy test. Kiedy w niepowołane ręce wpada potężny artefakt, świat stanie na krawędzi zagłady, której nawet Diana może nie powstrzymać…

 

Co sprawiało, że pierwszy film o „Wonder Woman” z DCEU był tak kiepski? Dwie zasadnicze rzeczy: słaba, wtórna fabuła, która nie oferowała niemal niczego dobrego oraz kiepskie wykonanie. Twórcy wyszli chyba z założenia, że w dzisiejszych czasach wystarczy zrobić jakąś silną kobiecą bohaterkę, bo to modne, a na treść nikt nie zwróci już uwagi. Produkcję dobiły kiepskie efekty specjalne (na co poszedł budżet, nie mam pojęcia), nijaka reżyseria, której minusy najbardziej widać było w scenach walki czy epickich sekwencjach, a także przeciętne aktorstwo – o ile jednak Gal Gadot jakoś się jeszcze broniła, o tyle na grę Chrisa Pine’a wprost nie dało się patrzeć, zgrzytając zębami przy każdym jego żenującym „popisie”. Jako całość zaś film rozchodził się w szwach, nic w nim do siebie nie pasowało, był do bólu wtórny (kto oglądał „Kapitana Amerykę” wie o czym mówię), a co gorsza nudził.

 


Dwójka jest lepsza, choć początek tego nie zapowiada. Słaba sekwencja z zawodami, w których uczestniczy Diana jako dziecko, przeraża kiczem, naciąganymi elementami i efektami specjalnymi rodem z kręconych w domu filmikach na You Tube’a. Potem jest lepiej, bo sceny w supermarkecie mają klimat rodem z lat 80. XX wieku, co jeszcze potęguje typowy dla produkcji z tamtych czasów humor, ale potem twórcy zapominają o tym i „Wonder Woman 1984” zmienia się w typowo współczesną produkcję. Tylko, że z lekkiego superhero, staje się rzeczą skupioną na codziennym życiu Diany, w które wsącza się coś niezwykłego i złego. Byłoby dobrze, gdyby wątki te nie zostały potraktowane tak sztampowo i tak bardzo nie przypominały wstępów do kolejnych przygód Lary Croft. Z tym, że tutaj wstęp trwa niemal półtorej godziny, kiedy na ekranie nic się nie dzieje…

 


… a gdy zaczyna się dziać, nagle okazuje się, że chyba oglądamy „Indianę Jonesa i Królestwo kryształowej czaszki”. Dużo efektów, nieco lepsze ich wykonanie (choć sceny ze skakaniem z pioruna na pioruna przy pomocy lassa, loty bohaterki czy szybkie bieganie to żenada), a także całkiem niezła demolka ratują produkcję. O dziwo sceny ze Steve’em jakoś się bronią, choć są koszmarnie naciągane, a i sam finał dziejący się w Święta, choć oczywisty i sztampowy, ma swój urok. I tak jest też z całym tym filmem – niczym nie zaskakuje (nawet scena po napisach to coś banalnie oczywistego), ale ogląda się go nieźle. Szkoda tylko, że twórcy po trzech minutach zapomnieli o tym, co na początku produkcji było najlepsze: klimacie rodem z lat 80. XX wieku i humorze. Gdyby utrzymać je do końca, mielibyśmy naprawdę dobre kino. Na szczęście wciąż rzecz pozostaje lepsza od pierwszej części (której znajomość nie jest ani trochę wymagana przy seansie) i można całość obejrzeć bez bólu, a nawet z kilkoma przyjemnymi scenami.

Komentarze