Z okazji premiery wyczekiwanego od dłuuuugich lat
obrazu „Evangelion 3.0+1.0: Thrice Upon a Time”, po raz kolejny postanowiłem
sobie odświeżyć poprzednie trzy części „Rebuild of Evangelion” i w końcu
zrecenzować je film po filmie. I chociaż pierwsza część to nic innego, jak
powtórka z rozrywki – i to taka, dosłownie kopiująca fabułę serialu – nadal
dostarcza znakomitych przeżyć.
Piętnaście lat temu doszło do tajemniczej
katastrofy na biegunie. Katastrofy, która zabiła większość ludzkości, a tych,
którzy przeżyli, zmusiła do walki z dziwnymi istotami nazwanymi Aniołami i
ukrywania się przed nimi. Wydarzenie to nazwano Drugim Uderzeniem.
Teraz nastoletni Shinji Ikari przybywa do Tokio do
siedziby walczącej z Aniołami organizacji Nerv, którą dowodzi jego ojciec.
Chłopak ma zostać pilotem Evangeliona, gigantycznego robota zdolnego stawiać
czoła wrogom, a jednocześnie liczy, że rozumie czemu ojciec go porzucił.
Pogrążając się coraz bardziej w depresji, stara się nie tylko jakoś sobie poradzić
z zadaniem i kontaktami z kolegami tak ze szkoły, jak i po fachu, jak i odkryć
tajemnice, których wciąż przybywa…
„Neon Genesis Evangelion” to marka, której nikomu
nie trzeba przedstawiać. Świetny, choć nie do końca spełniony serial, który
twórca musiał dość pospiesznie zakończyć, na dodatek nie mając możliwości
nakręcenia finału, jak marzył, kinowy film streszczający akcję serialu i
wreszcie genialny obraz „End of Evangelion”, który w końcu pozwolił Hideakiemu
Anno zaprezentować zakończenie, jakiego pragnął, to już legenda. Seria kinowych
filmów „Rebuild” miała odświeżyć tytuł, ale jednocześnie okazała się czymś o
wiele więcej. Nowi odbiorcy nie byli w stanie tego dostrzec, ale na starych
czekało nie lada zaskoczenie.
O co właściwie chodzi? O to, że film, choć jest po
prostu odświeżeniem tego, co widzieliśmy na początku serialu, pozostaje jednocześnie
pełen scen, jakie nie powinny się w nim znaleźć. Z jednej strony są to
drobiazgi – czerwona woda (choć w „End of Evangelion” stało się to dopiero na
koniec, gdy nadeszła swoista apokalipsa), obrysy postaci na ziemi, niczym
obrysy Ev z tego samego filmu etc. – ale to, co dzieje się w finale, zmienia
wiele. Jedna z postaci sugeruje, że to wszystko już było, że dzieje się nie pierwszy
raz, pamięta Shinjiego, choć nigdy się nie spotkali itd. Szybko pojawiła się teoria,
że bohaterowie żyją w pętli rodem z „Dnia świstaka”, a to dało pożywkę spekulacjom
na kolejne długie lata. Spekulacjom podsycającym tylko ciekawość.
I taki właśnie powinien być i jest „Evangelion”. Tajemniczy,
klimatyczny, pełen niepewności… Jednocześnie ten film to kawał świetnego SF o
mecha, filozofującej fantastyki, historii o depresji i pełnej chrześcijańskiej
i judaistycznej symboliki opowieści, którą bardziej się czuje, interpretuje i
analizuje, niż odbiera wzorkiem. Dobrze skrojone postacie, z denerwującym
Shinjim na czele, świetnie ukazany świat, sekrety, dynamiczna akcja… Wszystko
to sprawia, że od filmu nie można się oderwać, nawet jeśli już to znamy. Owszem,
można narzekać, że na pewnym poziomie „Evangelion” to nic innego, jak mokry sen
nastolatka (a może raczej reżysera) bo Shinji ciągle miewa erotyczne wpadki z
dziewczynami, ciągle pakuje się w sytuacje z płcią przeciwną, o których każdy nastolatek
mógłby marzyć (mieszka ze starszą, seksowną kobietą), ale nie umniejsza to jakości
filmu. Do tego mamy świetną animację i ten look, ten feeling, za który kocha
się tę serię.
W skrócie nic tylko oglądać. Nie każdego kupi, nie
każdego zachwyci, ale warto jest wejść w ten świat i poznać go. Odkryć i wciąż odkrywać
na nowo. A ja, ile razy bym nie widział tego filmu czy tej serii, wciąż jestem
nią urzeczony, jak dawniej. I za to ją kocham.
Komentarze
Prześlij komentarz