Daniel Clowes to bezwzględnie jeden z
najwybitniejszych artystów komiksowych w dziejach. Autor genialnego „Ghost
World”, choć pomysły na niektóre jego prace wydają się brzmieć co najmniej
dziwnie, każdym swoim kolejnym dziełem niezmiennie zachwyca. I nie inaczej jest
z wydanym właśnie na polskim rynku albumem „Miotacz śmierci”, który bawiąc się
konwencją superhero, tandetnych filmów sprzed kilku dekad i typowych dla
Clowesa obyczajowych elementów, serwuje szaloną, ale ambitną i
satysfakcjonującą wymagających czytelników rozrywkę, obok której trudno jest
przejść obojętnie.
Andy jest nastolatkiem, jakich wielu. Niezbyt
popularny, prześladowany przez kolegów, wychowywany przez dziadka, daleki od
sprawności fizycznej… Ot szary chłopak, którego się nie zauważa. Przynajmniej
do czasu, kiedy zaczyna palić papierosy. Odkrywa wtedy, że to, co powinno być
niezdrowe dla niego, daje mu supermoc! Wydarzenia te prowadzą nie tylko do
narodzin nowego superbohatera, ale też i odkrycia tajemnic przeszłości!
Czy ten opis nie brzmi dziwnie? Kiczowato wręcz? W
końcu mamy fabularną kliszę, sztampę niemalże, bo oto zwyczajny, szary
nastolatek nagle zdobywa moce. Ilu już takich było? Peter Parker, czyli
marvelowski Spider-Man, to najoczywistszy przykład, który jako pierwszy ciśnie
się na usta, ale podobnych mu było przecież (i wciąż jest, spójrzcie choćby na
znane i po polsku, świeże przecież przygody Ms Marvel). Po co to powielać? Do
tego geneza bohatera brzmi niemalże idiotycznie. Palenie papierosów, jako
czynnik wyzwalający moc? To brzmi, jak fabuła doskonała do filmów Tromy (jeśli
nie wiecie o czym mówię, koniecznie powinniście zapoznać się z tą kwintesencją
kiczu), a nie coś ambitnego. Ale to tylko pozory.
Po co Clowes bierze na warsztat takie zgrane
motywy? A właśnie dlatego, że są zgrane. Że są kliszami, które doskonale zna
każdy. Bierze je, by pokazać, że można coś z nich jeszcze wycisnąć, ale także
by się nimi pobawić. Bo wyrósł na tym, kochał to, a teraz ma okazję przedstawić
je po swojemu. I robi to w genialny sposób. Kiczowaty? Bynajmniej, bo chociaż
te motywy, kreowane przecież kilka dekad temu, kiczem były już w owym czasie i
nadal się to nie zmieniło, u Clowesa zyskują nie tylko drugie życie, ale i
prawdziwą głębię. Autor przy okazji z umiłowaniem geeka, osadza całość w
realiach rodem z tandetnego kina fantastycznego klasy b (albo jeszcze gorszej),
pokazując, że nie ma złych motywów, nie ma złych pomysłów ani estetyki, a
jedynie złe może być ich wykonanie.
Dzięki temu „Miotacz śmierci” (ach jak przyjemnie
kiczowaty jest sam ten tytuł!) staje się ambitną i porywającą rozrywką, która
skłania do myślenia. Jest tu akcja, jest klimat, ale przede wszystkim jest
życie, takie prawdziwe, bliskie nam, pełne samotności i depresyjnego nastroju,
malkontenctwa i filozofowania. Nie brak tu również odwołań do kultury i
popkultury, wśród których najbardziej w oczy rzuca się sam fakt użycia
papierosów, jako czynnika wyzwalającego moce. Z jednej strony bowiem obśmiewa w
ten sposób nachalny dydaktyzm opowieści obrazkowych sprzed dekad, a z drugiej,
w połączeniu z latami 70. XX wieku, w których dzieje się część akcji, w jasny
sposób odnosi się do Comic Code, broniącego poruszania tego typu kwestii, i
takich opowieści, jak „Spider-Man”, które wywołały wiele kontrowersji tym, że
nawet w formie potępienia, poruszały tematy używek (pamiętne historie z
uzależnionym od narkotyków Harrym Osbornem).
Podobnych rzeczy można by przywołać jeszcze wiele, ale „Miotacz śmierci” to kolejny z komiksów, część przyjemności z lektury którego wynika właśnie ze znajdowania takich nawiązań. Ale urzeka tu też psychologia postaci, wykreowanie ich losów i świata, doskonała, czysta szata graficzna, znakomity kolor i świetne wydanie (dobrej jakości papier offsetowy idealnie pasuje do klimatu całego albumu). Dlatego polecam gorąco i mam nadzieję, że szybko doczekamy się kolejnych komiksów Clowesa oraz wznowienia tych, których na rynku już brakuje.
Komentarze
Prześlij komentarz