Każdy pisarz z ambicjami – na całą resztę
najchętniej spuściłbym zasłonę milczenia – mniej lub bardziej świadomie używa
uprawianej przez siebie literatury zarówno jako nośnika idei, głębi i
przesłania, jak i swoistej formy autoterapii. Nie inaczej jest z Kurtem
Vonnegutem, czego najlepszym przykładem okazuje się być jego najsłynniejsze
dzieło, „Rzeźnia numer pięć”, rozliczające się z wojennymi traumami i
przeżyciami w sposób przerażająco swobodny i nonszalancki. I podobnie rzecz ma
się ze „Slapstickiem”, komediodramatem podlanym tradycyjną porcją fantastyki, w
którym Vonnegut próbuje uporać się ze stratą siostry.
W ruinach Manhattanu żyje – a właściwie egzystuje –
on. Starzec, doktor Wilbur Żonkil-11 Swain. W świecie wybitym przez tajemniczą
Zieloną Śmierć on i jego ciężarna wnuczka Melody Wilga-2 von Peterswald
przyglądają się temu, do czego doprowadziła ludzkość. A jednocześnie sam Wilbur
spogląda wstecz na własne życie i postać swojej siostry…
Jak pisałem, każdy pisarz z ambicjami do czegoś
więcej, niż tylko rozrywkowej literatury, w swoich książkach rozlicza się ze
światem, ludźmi, ale i swoim życiem i traumami. Spójrzcie na Rotha z jego
analizą seksualności człowieka, spójrzcie na Irvinga i jego niekończące się
odtwarzanie tych samych wątków, z nieobecnym ojcem na czele… Spójrzcie wreszcie
na Chucka Palahniuka, autora, który Vonnegutowi ukradł najwięcej, bo od
tematów, do podobnej estetyki i stylistyki, a który w każdej swojej powieści
stara się uporać z jakimś lękiem (przed psami, przed jazdą samochodem), by w
dylogii „Opętani” / „Potępieni” stawić czoła śmierci i temu, co czeka nas po
odejściu z tego świata. Podobnej tematyki podejmuje się Vonnegt w „Slapsticku”
i robi to w rewelacyjnym stylu.
Książka powstała pod wpływem straty. Z jednej
strony można rzec, że pod wpływem tego, jak siostra autora zmarła na raka, dwa
dni później jej mąż zginął w wypadku a dwójkę z trojga ich dzieci przygarnął
Vonnegut właśnie. Z drugiej po późniejszej o wiele lat śmierci wujka – na ideę
całości wpadł zresztą w trakcie podróży na pogrzeb. Dla pisarza ateisty, który
w religii znajdował bardziej powód do kpin, niż pociechę, przepracowanie traumy
odbyło się na poziomie literackim. Można by co prawda sądzić, że przez to
„Slapstick” stanie się unurzaną w sentymentach i łzach opowieścią o stracie,
ale nic bardziej mylnego. Tak, jak o największych tragediach drugiej wojny
światowej Kurt potrafił pisać z niemal wyczuwalnym, jeszcze bardziej
potęgującym grozę, żartobliwym wzruszeniem ramion, tak i pisze o samotności. Z
tym, że to, co zaczęło się jak autoterapia, rozliczenie z przeszłością i
sentymentalne wspominki, uhonorowujące zmarłych, przerodziło się w typową dla
niego satyrę.
Satyrę typową pod każdym względem. Ciętą, ostrą,
zaangażowaną społecznie i religijnie, podkreśloną postapokaliptyczną estetyką,
która pozwala mu zachować pewien dystans. Powieść jest więc zabawna, ale
trafna, wypełniona emocjami i świetnymi pomysłami, ale też i doskonale
napisana. Styl jest tu prosty, ale wyśmienity, niby ascetyczny, a jednak
krwisty, nowatorski – nawet dziś – i urzekający. I taka jest też ta powieść.
Powieść, która mimo upływu niemal pół wieku, wciąż pozostaje tak samo aktualna
i poruszająca. I równie warta poznania, co najważniejsze dzieła Vonneguta.
Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.
Twórczość tego autora jest dla mnie ogromnym wyrzutem sumienia i mam nadzieję, że kiedyś nadrobię zaległości w tej kwestii.
OdpowiedzUsuń