Ta seria miała wszelkie prawo się nie udać, bo żeby
tworzyć coś na kształt mangi poza granicami Japonii, trzeba spełniać pewne
standardy a „Last Man” graficznie ich nie spełnia. A jednak udała się i to
zadziwiająco dobrze. Tak dobrze, że z każdym kolejnym tomem, nawet jeśli na
początku nie byłem do całości przekonany, bawię się chyba tylko lepiej i czekam
aż kolejne części pojawią się na rynku. A czekać jest na co, bo idąc drogą
mangowych tasiemców, „Last Man” w chwili, gdy pisze te słowa, liczy już
jedenaście tomów, co cieszy, bo polubiłem ten cykl.
Wielki turniej trwa! Docieramy w końcu do
ćwierćfinałów, ale pozostaje jeszcze kwestia złodzieja. Gdy zmagania na różnych
polach trwają, powoli zbliżą się pora by odkryć, co znajduje się poza Doliną
Królów. Kto wygra, a kto przegra? Co jeszcze czeka na naszych bohaterów? I
dokąd ich to wszystko zaprowadzi?
Światowi twórcy mangą inspirowali się od dekad,
jeszcze nawet w czasach, kiedy nie było boomu na azjatycką kulturę i
popkulturę. Spójrzcie tylko na serię „Usagi Yojimbo”, którą można uznać za
amerykańską mangę – tym bardziej, że tworzył ją Amerykanin o japońskich
korzeniach. Albo na zapomniane już tytuły znane z polskiego rynku, jak „Dirty
Pair” czy „Ninja Boy”. To oczywiście najbardziej oczywiste przykłady, ale
pamiętajcie, że m.in. Frank Miller tak zachwycał się japońskimi komiksami, że
ich elementy, estetykę etc. przenosił do swoich dzieł („Ronin”, „Wolverine”,
„Sin City”, „Daredevil”, „Elektra” czy nawet „Mroczny Rycerz Kontratakuje”), a
Rick Remender stworzył przesycone mangowymi klimatami „Tokyo Ghost”. Długo
można by wymieniać. Jeśli chodzi o rynek europejski to nie został on wcale w
tyle, quasi mangi tworzyli nawet Polscy autorzy, we Francji powstał np.
„Radiant”. No i mamy też „Last Mana”.
„Last Man”, graficznie, daleki jest od mang.
Owszem, pewne ich elementy zachował (szata graficzna jest czarnobiała, choć na
początku tomików mamy kolorowe strony – zupełnie jak w japońskich komiksach),
ale jest o wiele prostszy. Japończycy dbają o detale i realizm, tu tego nie ma.
Podobnie, jak wielkich oczu i im podobnych, charakterystycznych elementów. Ale
pod względem fabularnym seria ta to typowy dla mang typu shounen (czyli
skierowanych do nastoletnich chłopców) bitewniak, który ma sporo do
zaoferowania tak nowym odbiorcom, jak i fanom gatunku.
Jak na opowieść o walkach przystało, akcja jest tu
szybka i dynamiczna. Walki, które wiele zawdzięczają legendarnemu „Dragon
Ballowi” (korzystanie z pewnych wewnętrznych mocy, turniej walki etc.),
stanowią sporą część fabuły. Ale jednocześnie mamy tu typowe dla shounenów
żarty, nutę erotyki, fantastykę z nieźle zaprojektowanym światem itd., itd. W konsekwencji
całość czyta się lekko, szybko i przyjemnie, widać w tym wszystkim miłość do
mang i to, że twórcy po prostu chcą się bawić swoją opowieścią i ta zabawa
udziela się nam. Kto lubi fantastyczne komiksy akcji, niezależnie czy przepada
za mangą, czy nie, w „Last Manie” znajdzie coś dla siebie.
Komentarze
Prześlij komentarz