Nie powiem bym na nową płytę Offspring czekał w
ogóle. Owszem, obejrzałem teledyski promujące ją, kiedy się pojawiły, ale
żadnego nie strawiłem do końca. Matko, jakie to złe, myślałem, słysząc nowe
kawałki. A jednak skusiłem się na przesłuchanie nowego krążka. Ale niestety, po
wszystkim mam właściwie tylko jedno wrażenie, że nie tylko „Let the Bad Times
Roll” nie powinno powstać, ale i Dexter wraz z ekipą dawno powinien przestać raczyć
nas swoją muzyką. A jeśli już to robi, niech choć wróci do czasów, kiedy
Potomstwo nie umiało ani grać, ani śpiewać, ale przynajmniej nadrabiało to
zaraźliwą pasją.
Dziesiąty studyjny krążek The Offspring to album
naznaczony pandemią koronawirusa. Wcale nie musiało tak być, bo singiel nomen
omen promujący tę płytę („Coming for You”) pojawił się już sześć lat temu i
wtedy zespół nagrał część materiału. Ale dopiero teraz, po niemal dekadzie od
poprzednie płyty, Offspring dokończył „Let the Bad Times Roll”. I wyszła z tego
kiepska płyta, z kilkoma jedynie przebłyskami dawnej świetności, które giną w
zalewie tandetnej, bo przesyconej współczesnymi, przesadnie popowymi klimatami
muzyce.
Mogło być gorzej? Mogło, na płytę mógł trafić
choćby koszmarny kawałek nagrany w trakcie kwarantanny, „Here Kitty Kitty”, ale
i tak nie jest dobrze. Czy album jest tragedią? Tego nie powiem, trzyma poziom
ostatnich dokonań grupy, ale nie są to dokonania, jakie się ceni. Kiedy
zaczynali, Offspring byli ekipą pełną pasji i młodzieńczej energii, którymi
kupili mnie lata temu. To się musiało ulotnić, ale zespół mimo wszystko mógł
pozostać punkowym bandem. Pierwsze trzy płyty, w tym przełomowa „Smash”, po
dziś dzień robią wielkie wrażenie. Reszta? Słucham może pojedynczych kawałków,
a i tak tylko tych, które mają w sobie punkowy zadzior czy humor („Da Hui”). Tak
się jednak skończyło dla Potomstwa przejście na profesjonalizm. Zabiła ich
komercja i uderzenie w popularne rytmy. Nie żeby kiedykolwiek byli oryginalni,
ale dało się ich lubić, teraz brzmią jak brzmi masa innych zespołów. Nie tak
źle, jak wszystkie gwiazdki popu, które niczym się od siebie nie różnią, ale...
Nowa płyta nie była więc nikomu potrzebna, ale powstała. Tak, jak powstały poprzednie niepotrzebne krążki. Co zostało? Trochę sentymentu, kilka prób nieco bardziej energetycznego brzmienia, jakby starali się odtworzyć dawną twórczość, ale nie byli w stanie, trochę odgrzewanych kotletów („Gone Away”), trochę coverów („In the Hall of the Mountain King”) i to tyle. Czasem można się tu uśmiechnąć, ale poza tym… Chciałbym przesłuchać ten krążek i uronić łezkę sentymentu długoletniego fana, ale jedyna łza, jaka może mi się stoczyć po policzku to ta żalu, że The Offspring skończyło w taki sposób.
Komentarze
Prześlij komentarz