Zawsze w pewnym momencie czytania dowolnego runu
dowolnej serii, zaczynam czuć znużenie pracami konkretnego twórcy. W przypadku
„Spider-Mana” nawet dzieła znakomitego scenarzysty, jakim był J.M. Straczynski,
w pewnym momencie przestały mnie cieszyć, ale zmiana na Dana Slotta okazała się
wówczas niestety nienajlepszym pomysłem. Teraz Slott w końcu opuścił pajęczy
pokład, co przyjąłem z ulgą, ale obawiałem się, co wyjdzie z serii pod sterami
pamiętanego z tytułu „Kapitan Ameryka: Steve Rogers” czy eventu „Tajne imperium”
Nicka Spencera, który nie słynął ze szczególnie zabawnych fabuł, a przecież
przygody Pajęczaka humorem w dużej mierze stoją. Ale to, co zaserwował wyszło
naprawdę nieźle. Wtórnie, ale nieźle i w sposób, który nowym czytelnikom
pozwoli zacząć lekturę serii od tego momentu bez większych strat dla odbioru
treści.
Peter miał wielką międzynarodową firmę, produkował
gadżety, ale to wszystko upadło. Stracił to, na co pracował, stał się
pośmiewiskiem, skończył z masą procesów i niemal bez domu i pracy. Odnalazł się
jednak, wrócił do Daily Buggle, a teraz nawet znów zbliża się do Mary Jane. Ale
szczęście Parkera daje o sobie znać. Peter znów traci posadę, zostaje oskarżony
o plagiat pracy naukowej, do tego jego dawni wrogowie pojawiają się na
horyzoncie… A to wcale nie najmniej dziwne, szalone i niebezpieczne rzeczy,
jakie na niego czekają. Czy będzie na nie gotowy? I czy zdoła w nich wybrnąć?
Nick Spencer i Ryan Ottley (tak, ten od
przeciętnych, zbyt mocno cartoonowych i infantylnie barwnych ilustracji do
„Invincible”) to na pewno nie żaden pajęczy dream team. Można jednak było mieć
nadzieję, że nowa ekipa przynajmniej wprowadzi nieco świeżości do serii, która mając
za sobą ponad osiemset zeszytów (i kilkaset kolejnych innych numerów, powiązanych z nim
cykli), zdążyła już skostnieć. Jednocześnie miał to być nowy start, nowy
początek, coś, co przyciągnie nowych czytelników.
I, owszem, seria powraca tu – po raz kolejny – do
swoich początków. Było to już nieraz, ale trzeba oddać, że piąty volume „Amazing
Spider-Mana” został otwarty o wiele lepiej, niż czwarty (który był chyba
najgorszym początkiem w dziejach tej serii). Jednakże album bardzo mocno
przypomina etap serii znany jako „Brand New Day”. Peter znajduje się w podobnym
miejscu, podobnie wiele jest też akcji, inaczej rozłożono akcenty i tym razem
mniej jest tajemnic (a szkoda, bo to one były siłą nośną tamtej fabuły),
niemniej podobieństwa są widoczne na każdym właściwie kroku. Polscy czytelnicy,
którzy nie mieli okazji czytać tamtej historii, nie odczują tego w ten sposób,
ale zagorzałym miłośnikom serii z miejsca rzuci się to w oczy.
Najlepszą rzeczą, jaką ma do zaoferowania ten
komiks jest nie fakt, że historia znów stała się atrakcyjna dla czytelników
nieznających zbyt dobrze długiej historii Spider-Mana. Ale i dla fanów czeka tu
sporo elementów budzących sentyment czy sympatię. Pierwszym z nich jest to, że
Peter i Mary Jane znów się schodzą. Od lat (ich rozłąka trwała dekadę, czyli
tyle, ile run Slotta) było oczywiste, że w końcu to nastąpi, ale i tak fani
będą zadowoleni. Drugą kwestią są wątki z Kingpinem, jako burmistrzem Nowego
Jorku. Ten władca przestępczego świata wręcz idealnie nadaje się do tej roli i
dlatego momenty z nim są naprawdę udane.
Ale bardziej udana mogłaby być szata graficzna.
Kreska Ottleya nie jest zła, ale zbyt dużo w niej cartoonowości. Ramos, który
również operuje podobnie cartoonowym stylem (i występuje gościnnie w tym tomie), równoważył to mrokiem, którego tu
nie ma. Ale i tak rysunki są niezłe, dzięki kolorem mają kilka klimatycznych
scen i nie brak w nich dynamiki.
W skrócie, niezły komiks dla fanów Spider-Mana. I niezły
wstęp do kolejnego rozdziału jego przygód. Rozdziału naznaczonego powtarzanym
znanych fabuł i pomysłów (jeszcze w tym roku czeka na nas „Spideregeddon”,
czyli kopia „Spiderversum”), od „Ostatnich łowów Kravena” (w tomie 4), przez
„Maximum Carnage” (tom szósty), na powtórzeniu historii o takich postaciach,
jak Spider-Man 2099 (tom 7) czy Zjadacz Grzechów (tom 9) skończywszy. Fani,
szczególnie ci sentymentalni i tęskniący za tymi postaciami i wątkami (bo run ten mocno nawiązuje do lat 90.) będą zadowoleni,
tak jak i wszyscy zagorzali miłośnicy serii. Ale i nowi czytelnicy mogą znaleźć
tu coś dla siebie, więc trzeba przyznać, że ten pajęczy Fresh Start jest
całkiem niezły, chociaż humor można było dać zupełnie inny, bo ten nie śmieszy i jest go zbyt wiele.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz