Joe Hill, syn samego Stephena Kinga i jeden z
niekwestionowanych mistrzów horroru, a także miłośnik i twórca komiksów, jakiś
czas temu sygnował nazwiskiem własną linię komiksowych horrorów. Na sygnowaniu
jednak się nie skończyło, bo Hill na jej potrzeby stworzył dwa albumy grozy.
Pierwszy z nich, bardzo udany „Kosz pełen głów”, kupił mnie swoim klimatem i
charakterem rodem z kina lat 80. XX wieku. Drugi, „Toń”, to odejście w nieco
inne rejony, chociaż wciąż mocno tkwi w tej estetyce. Ale nadal to bardzo udane
i warte polecenia każdemu miłośnikowi tak autora, jak i horrorów.
W latach 80. XX wieku statek badawczo-wiertniczy
„Derleth” znika. Nikt nie wie, co się z nim stało. Zagadka pozostaje
nierozwiązana. Aż do dziś.
Czterdzieści lat później po wielkim tsunami,
jednostka nagle zaczyna nadawać sygnał wezwania pomocy z atolu w Cieśninie
Beringa. Sformowana zostaje ekipa ratownicza, która ma przede wszystkim zbadań
statek widmo i odkryć prawdę, co stało się cztery dekady temu. Koncernowi
naftowemu zależy na zabezpieczeniu wyników ich badań i odnalezieniu ciał
załogi. Ale to dopiero początek problemów. Pojawiają się nowe kłopoty, od
politycznych, na zdecydowanie bardziej paranormalnych skończywszy. Bo tsunami
coś przebudziło. Coś, co od tysiącleci spało na dnie oceanu. Coś, z czym nikt
nie chciałby i nie powinien się zetknąć…
Jak pisałem przy okazji recenzowania „Kosza pełnego
głów”, „Joe Hill House Comics” to wspólna inicjatywa Hilla i wydawnictwa DC
Comics. W efekcie powstało pięć zamkniętych opowieści, z których dwie napisał
sam Joe Hill. Reszta stworzona została przez innych twórców. Nie ma co jednak
ukrywać, że i tak największą atrakcją pozostają komiksy, które napisał syn
Stephena Kinga. I po nie właśnie sięgam, jako miłośnik jego prozy, ale muszę
przyznać, że cała ta inicjatywa jest intrygująca, mocno osadzona w estetyce nowelowych
seriali i filmów grozy, których tradycja sięga od „Strefy mroku”, przez
„Mistrzów Horroru”, po „American Horror Story”, co dla fanów horrorów jest
kolejnym plusem.
Wracając jednak do samej powieści, „Toń” to
historia mocno osadzona w lovecraftowskich mitach, kojarzy się też z takimi filmami,
jak Głębia”, a przy okazji jest przesycona detalami, które wychwycą tylko
prawdziwi miłośnicy grozy – nazwisko Carpenter, z miejsca kojarzące się z
jednym z mistrzów gatunku, Johnem Carpenterem („Halloween”, „Coś” - album zresztą nawiązuje do jego dokonań) to
najbardziej oczywisty z nich. Jednocześnie bez tego historia też broni się
znakomicie. To rasowy nastrojowy horror, czerpiący z naturalnego ludzkiego lęku
przed wielką głębiną i utonięciem. Mroczny, nastrojowy, pomysłowy, a zarazem
pełen lekkości i nonszalancji.
Razem ze świetną fabułą, w parze idzie także
znakomita szata graficzna. Stuart Immonen w bardziej brudny, niż zaczynaj
sposób, ilustruje całość, dając nam świetną zabawę światłem i cieniem,
uzupełnioną o stonowany, dobrze podkreślający wszystko klimat. Jak więc
pisałem, kto ceni horrory i Joe Hilla (a także Stephena Kinga, bo twórczość
jego syna mocno przypomina prace ojca – w tym wypadku widać pewne zbieżności z
„Mgłą”), będzie bardzo zadowolony.
Dziękuję wydawnictwu Egmont
za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz