Księgi magii - Neil Gaiman, John Bolton, Scott Hampton, Charles Vess, Paul Johnson

PRZYGODY MŁODEGO CZARODZIEJA

 

Zanim powstał Harry Potter, był już Timothy Hunter! Kojarzycie młodego czarodzieja, nastoletniego chłopaka w okularach, z sową u boku? Zwykłego dzieciaka ze zwykłego świata, który ma moce i musi odnaleźć się w magicznej rzeczywistości? Właśnie, ale zanim coś takiego napisała Rowling, wszystko to było w serii Gaimana. Serii poważniejszej, bardziej mistycznej, a zarazem powiązanej ze światem uniwersum DC, choć tak niezależnej, że nie trzeba wiedzieć właściwie nic, by dać się jej porwać. A że to to jednocześnie po prostu kawał świetnego komiksu (przez magazyn „Wizard” uznanego za jeden ze stu najlepszych w historii), warto jest po te dzieło sięgnąć i przekonać, co ma do zaoferowania.

 

Poznajcie Timothy’ego Huntera, nastolatka, jakich wiele na świecie. Jak inne dzieciaki w jego wieku, tak i on lub oglądać telewizję, jeździć na deskorolce i poddawać się podobnym przyjemnościom. Nie wie jednak jeszcze, że wcale nie jest kimś tak nudnym i zwyczajnym. Los przeznaczył mu wielką rolę do odegrania, a mroczne siły nie chcą dopuścić, żeby chłopiec odkrył kim jest i co potrafi. Ale Timothy ma też sprzymierzeńców w postaci czterech najpotężniejszych magów, którzy nie tylko będą go chronić, ale i prowadzić ścieżką przeznaczenia. Tak chłopak wkracza na magiczną ścieżkę, która wcale nie jest tak kolorowa, jak mógłby sądzić…

 

Wszystko zaczęło się pod koniec lat 80. XX wieku, kiedy to szefowie DC Comics wpadli na pomysł, by nieco wyeksponować magiczne i mistyczne postacie ze swojej oferty, zawsze pozostające w tle czy na dalszym planie. Projektem miał się zając wybitny scenarzysta J.M. DeMatteis („Amazing Spider-Man: Ostatnie łowy Kravena”), ale szybko okazało się, że żaden z zaangażowanych twórców nie pali się do tego dzieła. I wtedy na scenie pojawił się Neil Gaiman, do którego zwróciło się DC i to był strzał w dziesiątkę. Bo przyszły ojciec Sandmana od dziecka uwielbiał literaturę fantastyczną dla młodych i miłość tę przelał na strony tego dzieła, które jako czteroczęściowa miniseria ukazało się na przełomie 1990 i 1991 roku, dając początek kolejnej serii, ciągniętej potem przez 75 zeszytów i wiele powiązanych dzieł.

 


Wracając do samego albumu, mamy tu do czynienia z naprawdę świetnym komiksem. Nie wybitnym, ale urzekającym i ujmującym. Bajką dla dorosłych, sentymentalna podróż o dziecięcych lat i magii tamtego okresu, a zarazem nastrojowe urban fantasy, w którym nie brak mroku czy pomysłowości. Najlepsza jednak pozostaje szata graficzna. Odmienna w poszczególnych zeszytach, ale zawsze skupiona na niemal fotorealistycznych ilustracjach, dopracowanych, zachwycających i budujących cały klimat albumu. Wszystko to wieńczy tradycyjnie znakomite wydanie, które ładnie prezentuje się na półce.

 

Dobrze więc, że Egmont zdecydował się wznowić nie tylko „Sandmana”, ale też i takie tytuły, jak te. Bo może nie są tak znane, jak opus magnum Gaimana, ale wcale nie mniej warte poznania. I posiadania, bo to jedna z tych opowieści, do których chce się wracać. A przy okazji po jej lekturze nigdy już nie spojrzycie na „Harry’ego Pottera” tak, jak do tej pory.

 

Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


Komentarze