Zanim powstał Harry Potter, był już Timothy Hunter!
Kojarzycie młodego czarodzieja, nastoletniego chłopaka w okularach, z sową u
boku? Zwykłego dzieciaka ze zwykłego świata, który ma moce i musi odnaleźć się
w magicznej rzeczywistości? Właśnie, ale zanim coś takiego napisała Rowling,
wszystko to było w serii Gaimana. Serii poważniejszej, bardziej mistycznej, a
zarazem powiązanej ze światem uniwersum DC, choć tak niezależnej, że nie trzeba
wiedzieć właściwie nic, by dać się jej porwać. A że to to jednocześnie po
prostu kawał świetnego komiksu (przez magazyn „Wizard” uznanego za jeden ze stu
najlepszych w historii), warto jest po te dzieło sięgnąć i przekonać, co ma do
zaoferowania.
Poznajcie Timothy’ego Huntera, nastolatka, jakich
wiele na świecie. Jak inne dzieciaki w jego wieku, tak i on lub oglądać telewizję,
jeździć na deskorolce i poddawać się podobnym przyjemnościom. Nie wie jednak
jeszcze, że wcale nie jest kimś tak nudnym i zwyczajnym. Los przeznaczył mu
wielką rolę do odegrania, a mroczne siły nie chcą dopuścić, żeby chłopiec
odkrył kim jest i co potrafi. Ale Timothy ma też sprzymierzeńców w postaci
czterech najpotężniejszych magów, którzy nie tylko będą go chronić, ale i
prowadzić ścieżką przeznaczenia. Tak chłopak wkracza na magiczną ścieżkę, która
wcale nie jest tak kolorowa, jak mógłby sądzić…
Wszystko zaczęło się pod koniec lat 80. XX wieku,
kiedy to szefowie DC Comics wpadli na pomysł, by nieco wyeksponować magiczne i mistyczne
postacie ze swojej oferty, zawsze pozostające w tle czy na dalszym planie.
Projektem miał się zając wybitny scenarzysta J.M. DeMatteis („Amazing
Spider-Man: Ostatnie łowy Kravena”), ale szybko okazało się, że żaden z
zaangażowanych twórców nie pali się do tego dzieła. I wtedy na scenie pojawił
się Neil Gaiman, do którego zwróciło się DC i to był strzał w dziesiątkę. Bo
przyszły ojciec Sandmana od dziecka uwielbiał literaturę fantastyczną dla
młodych i miłość tę przelał na strony tego dzieła, które jako czteroczęściowa
miniseria ukazało się na przełomie 1990 i 1991 roku, dając początek kolejnej
serii, ciągniętej potem przez 75 zeszytów i wiele powiązanych dzieł.
Wracając do samego albumu, mamy tu do czynienia z
naprawdę świetnym komiksem. Nie wybitnym, ale urzekającym i ujmującym. Bajką dla
dorosłych, sentymentalna podróż o dziecięcych lat i magii tamtego okresu, a zarazem
nastrojowe urban fantasy, w którym nie brak mroku czy pomysłowości. Najlepsza
jednak pozostaje szata graficzna. Odmienna w poszczególnych zeszytach, ale
zawsze skupiona na niemal fotorealistycznych ilustracjach, dopracowanych,
zachwycających i budujących cały klimat albumu. Wszystko to wieńczy tradycyjnie
znakomite wydanie, które ładnie prezentuje się na półce.
Dobrze więc, że Egmont zdecydował się wznowić nie
tylko „Sandmana”, ale też i takie tytuły, jak te. Bo może nie są tak znane, jak
opus magnum Gaimana, ale wcale nie mniej warte poznania. I posiadania, bo to
jedna z tych opowieści, do których chce się wracać. A przy okazji po jej
lekturze nigdy już nie spojrzycie na „Harry’ego Pottera” tak, jak do tej pory.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz