Last Man #6 - Bastien Vives, Michael Sanlaville, Yves Balak

LAST MAN FOEREVER

 

Szósty tom „Last Mana” to jednocześnie zamknięcie pewnego etapu serii. Tu kończy się pierwszy sezon opowieści, sporo elementów wskakuje na swoje miejsce, a przy okazji otwierają się przed bohaterami i czytelnikami nowe możliwości. A wszystko to w kolejnym bardzo udanym albumie cyklu, który próbując udawać mangowe shouneny, zyskał własny charakter i stał się wartą poznania lekturą nie tylko dla miłośników bitewniaków.

 

Pora opuścić Dolinę Królów. Richard Aldana zrobił wiele złego, ale czy można jeszcze wszystko to naprawić? I co z tego wyniknie?

 

„Last Man” to seria, której nie sposób nie lubić. Można podchodzić do niej sceptycznie, można tom czy dwa przeczytać ostrożnie i bez przekonania, ale w końcu tytuł ten kupi każdego, kto lubi takie klimaty. Bo twórcy zaczęli go jako french mangę, europejską odpowiedź na zawsze popularne shounenowe bitewniaki. Problem w tym, że nie potrafili rysować w tak doskonały sposób, jak japońscy mangacy. Nadrabiali jednak pasją i humorem, który najlepiej wypadał zawsze w bonusach na końcu tomików. I powstała z tego opowieść, która ostatecznie mnie kupiła, bo zyskała własny charakter.

 

Jest tu oczywiście wszystko to, czego od shounenowych biteniaków oczekujemy. A zatem przede wszystkim są walki, jest bohater wybraniec, ciekawi wrogowie, pewna tajemnica, turniej walki rodem z „Dragon Balla”, szybka akcja… Oczywiście łagodnej erotyki też tutaj nie brak, do tego mamy moce, fantastykę i sporo typowo męskich elementów. Co nie znaczy, że rzecz nie spodoba się kobietom, bo nie brak tu silnych, charakternych przedstawicielek płci pięknej,

Całość jest przy tym dynamiczna i ciekawa. Nie ma tu miejsca na nudę, zachowano balans między dialogami, a scenami akcji, gdzie czytać za bardzo nie ma co. Rysunki? Są niezłe. Nie wybitne, bo dużo w nich prostoty i niechlujności, ale jednak pasują do tej opowieści, która jednocześnie pozostaje niegłupią rozrywką z całkiem solidną nutą widowiskowych scen. Szkoda tylko, że całość nie jest kolorowa, bo jak widać w kolorowych stronach otwierających każdy tomik, „Last Man” lepiej wygląda właśnie w pełnych barwach.

 

Mimo drobnych mankamentów, polecam, bo to dobry tytuł. Coś do rozerwania się w niezobowiązujący, ale intrygujący sposób. Pozycji shounenowych legend, jak „Dragon Ball”, „Naruto” czy „My Hero Academia” nie zagraża, ale daje nam nieco inne podejście do zgranego tematu i ma szansę przekonać do gatunku tych, którzy za podobnymi tytułami nie przepadają.





Komentarze