Ten film śmiało można nazwać największą
przygodowo-fantatsyczną rozwałką tego roku. Wyrugowanym intelektualnie, ale za
to jakże przyjemnym widowiskiem opartym na efektach specjalnych. Coś do
obejrzenia dla zrelaksowania się, odreagowania albo na wieczór w gronie
znajomych, gdzie można pośmiać się, dać wciągnąć absurdalnej akcji i cieszyć
oczy rozróbą dziejącą się na ekranie.
Gdy ludzie szykują się na wyprawę do wnętrza pustej
Ziemi, by odkryć kolebkę Tytanów i wykorzystać to, co ma do zaoferowania,
zaczyna się przygoda, która zmienić może wszystko. Ale na horyzoncie czai się coś
bardziej istotnego. Starcie między Kongiem, a Godzillą. Kto zwycięży? I co to
wszystko będzie znaczyło dla ludzkości?
Chociaż nie jestem wielkim fanem King Konga
(doceniam produkcję z 1933 za jej nowatorstwo, ale fabuła nijak mnie nie
przekonuje, pozostałe wariacje w temacie przyjmuję z jeszcze mniejszym
entuzjazmem), Godzillę zrodzoną przecież z tego samego pomysłu uwielbiam.
Oczywiście najbardziej w wersji japońskiej, bo estetyka kina kaiju, gdzie gość
przebrany w gumowy kostium potwora biega po miniaturowym mieście i demoluje
kolejne budynki albo bije się z jemu podobnymi stworami, bardziej do mnie
przemawia, ale obejrzałem też wszystkie produkcje amerykańskie i nie żałuję
żądnego seansu. I co z tego, że niektóre były do bólu tandetne, skoro schemat ten
nadal cieszył?
Ale kiedy w roku 2014 pojawiła się nowa wersja
amerykańskiej „Godzilli”, dając początek tzw. MonsterVerse, nie byłem
zachwycony. Zamysł, by niczym w „Szczękach” czy „Parku Jurajskim”, jak najmniej
pokazywać na ekranie tytułowego stwora zamiast zwiększyć apetyt na ukazanie go
wreszcie w pełnej krasie, nużyło wrażeniem, że producenci poskąpili pieniędzy
na efekty specjalne. Nieco, ale tylko nieco lepszy okazał się drugi film z
uniwersum, „Kong: Wyspa czaszki”, za to produkcja „Godzilla: Król potworów”,
gdzie porzucono już wszelkie ambicje i postawiono na widowiskową akcję i
solidną ilość kaiju na ekranie, dostarczyła mi naprawdę dobrej rozrywki.
I to samo oferuje też „Godzilla vs. Kong”. Jak
pisałem na wstępie, to kino wyrugowane intelektualnie, ale takie właśnie miało
być. I takie być powinno. Nie sądziłem, że to powiem, ale seans okazał się
przyjemniejszym doświadczeniem, niż oglądanie pierwowzoru z 1962 roku, „King
Kong vs. Godzilla”. Obiecywała tytułem rozwałka odwlekana jest co prawda typowo
przygodową fabułą, gdzie elementy kina katastroficznego łączą się z teoriami
spiskowymi, ale kiedy już opowieść dociera do właściwego punktu, dostajemy
naprawdę dobry blockbuster. Nieźle zagrany, z udanymi efektami specjalnymi
(155-200 milionów dolarów budżetu nie poszło na marne) i odpowiednio dobrą,
dynamiczną akcją.
Jeśli lubicie takie kino, nie zawiedziecie się. Nie
przypadkiem zresztą produkcja zarobiła niemal 470 milionów dolarów (zyskując
miano najlepiej zarabiającego filmu w okresie pandemii) i stała się największym
streamingowym hitem HBO Max w historii (zanim nie pobił jej nowy „Mortal
Kombat”). Do tego w wydaniu DVD czeka na Was bonus w postaci zakulisowego
materiału „Godzilla atakuje”.
Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.
Komentarze
Prześlij komentarz