Pewnego razu w Hollywood – Quentin Tarantino

LIST MIŁOSNY DO HOLLYWOOD

 

Quentina Tarantino chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Ten legendarny już reżyser od trzech dekad szokuje i zachwyca kolejnymi swoimi filmami. Co prawda od dwóch lat nie wypuścił do kin nic nowego, ale jego ostatni obraz, „Pewnego razu w Hollywood” nadal pozostaje na topie. A to dzięki powieści, jaką sam autor napisał na jej podstawie. Powieści, która właśnie pojawiła się na rynku. I powiem Wam, że jeśli cenicie sobie twórczość Tarantino (i mówię to jako jego wielki fan), koniecznie powinniście poznać to dzieło.

 

Rok 1969. Rick Dalton niegdyś był gwiazdą serialu westernowego, teraz jego kariera chyli się ku upadkowi. Jego przyjaciel, Cliff Booth, też nie ma się najlepiej, bo chociaż jest tylko kaskaderem, po plotkach jakoby zabił swoją żonę, nie może znaleźć pracy. Obaj nie mają jeszcze pojęcia, co już wkrótce wydarzy się w tym ich powoli staczającym się życiu i jaki będzie to miało związek z ich nowymi sąsiadami – reżyserem Romanem Polańskim i jego żoną, aktorką Sharon Tate…

 

Jak pisałem na wstępie, Quentina Tarantino chyba nie trzeba nikomu przedstawiać, bo jego filmy to już legendy kina. „Wściekłe psy”, „Pulp Fiction”, „Kill Bill”, „Django”… Każdy zna je choćby ze słyszenia, choć nie wierzę, by którykolwiek kinoman ich nie oglądał. Mało kto jednak wie, że Tarantino to także pisarz. Ba, swego czasu antologia z jego opowiadaniem (będącym po prostu przeniesieniem na literacki grunt monologu z „Pulp Fiction”) – „Arcydzieła czarnego kryminału” – ukazała się nawet na polskim rynku. Jakby tego było mało, reżyser zawitał też do świata komiksu i to nie tylko, jako współreżyser „Sin City”, ale też i współscenarzysta serii „Django/Zorro” (której filmowa adaptacja jest swoją drogą całkiem możliwa). A teraz powrócił też, jako pisarz ze swoją pierwszą (druga jest już kontraktowana) powieścią i… Właśnie, jak mu to wyszło?

 

Zacznijmy od tego, że „Pewnego razu w Hollywood” nie jest najlepszym filmem Tarantino. Co nie znaczy, że jest filmem złym, wręcz przeciwnie, to kawał bardzo dobrego, momentami rewelacyjnego kina, nieco odmienionego, bo niebędącego opowieścią o zemście i pozbawionego typowych dla Tarantino zabaw z chronologią (porzuconych zresztą po „Kill Billu”). I taka sama jest też powieść, jaką napisał na podstawie własnego scenariusza. Książka to, jak film, historia po raz kolejny sklejona z tych samych elementów, z tych wszystkich filmowych klisz wyssanych z mlekiem popkulturowej matki, ale podlanych wielką ilością sentymentu. Właściwie ten film to taka laurka wystawiona kinu młodości Tarantino, a jednocześnie list miłosny – do westernów, do kina sztuk walki, do ludzi kina, a wreszcie do samej Sharon Tate, której w powieści jest więcej. I to się czuje na każdym kroku, szczególnie gdy Tarantino odtwarza swoje ukochane filmy.

 

Jak w filmie – cóż, powtarzam to, ale dzieło to nie uniknie porównania z kinowym pierwowzorem – tak i tu w kulminacyjnych momentach napięcie nie jest tak duże, jak mogłoby być, ale czy o nie chodzi? Tarantino serwuje nam tu list miłosny skierowany do okresu w kinie jakże dla niego ważnego, ale i baśń. Baśń brutalną, przerysowaną, a zarazem, paradoksalnie, pełną łagodności, niepiorącą brudów Hollywood, a chcącą podtrzymać magię kina, jaką czują dzieci chodzące na seanse. Dzieło Tarantino zmienia to miejsce w niemal mistyczną krainę, gdzie zdarzyć może się wszystko, z cofnięciem czasu i innym potoczeniem się wstrząsających wydarzeń włącznie. Przez czyny swoich bohaterów, reżyser, scenarzysta, pisarz, a przede wszystkim wielki miłośnik filmów, może dokonać tego, co niemożliwe: odwrócić bieg wydarzeń i uratować to, co kocha – w kinie, w aktorach, w dziejach. I robi to znakomicie. Może mistrzem pióra nie jest, bo w powieści nadal pobrzmiewają scenariuszowe echa (widać to szczególnie w opisach), ale okazuje się zadziwiająco sprawnym literatem, który nie musi mieć kompleksów na tym polu.

 


Poza tym powieść i film różni wiele zasadniczych elementów. Na okładce dostajemy zapowiedź tego, że wątek z filmu czy Cliff zabił swoją żoną zostanie w końcu wyjaśniony i trak dzieje się w rzeczywistości, ale to tylko jeden z elementów. Czasem mamy tu drobne rzeczy (jak puszczanie oka do fanów przez umieszczenie wzmianek Tarantino o samym sobie; w swoich filmach zresztą ciągle się pojawia), czasem duże. Z tych istotnych warto wymienić choćby odmieniony finał, łącznie z dodaniem sceny, którą Tarantino uwielbiał, ale nie pasowała do finalnej wersji filmu, więcej jest tu Trudi czy Sharon, a także poznajemy więcej faktów z życia Cliffa. Do tego parę scen w wersji książkowej nie występuje (choćby impreza czy konfrontacja w siedzibie sekty). A to jedynie część tego, co czeka na Was w powieści.

 

Wszystko to razem wzięte składa się na kawał świetnej książki. Może nie wybitnej, ale udanej. Książki, którą śmiało mogą przeczytać miłośnicy kina czy niebanalnych thrillerów, za to poznać koniecznie powinni miłośnicy Tarantino. Oni będą zachwyceni.

 

Dziękuję wydawnictwu Marginesy za udostępnienie egzemplarza do recenzji.



Komentarze