„Emilka Sza” to najnowsza rodzima propozycja komiksowa
dla najmłodszych. Rodzima, ale mogąca wyzbyć się kompleksów względem podobnych
serii frankofońskich czy szeroko pojmowanego komiksu europejskiego, bo stoi na
bardzo zbliżonym poziomie. Tak pod względem fabularnym, jak i graficznym.
Poznajcie Emilkę. Jest mimem, mieszka w domu, którego
nie widać, nie mówi, ale wydaje się być taka, jak my. Jej przyjaciółka,
Natalia, jest niewidoma, ale jest też gitarzystką. Co wyniknie z ich relacji?
Pierwsze skojarzenie, jakie miałem na widok okładki
tego tomu, było takie, że to kolejna seria podobna do znakomitych „Sisters”.
Nie jest to zarzut, bo komiks współczesny powielaniem przecież stoi, a
„Sisters” pełnymi garściami czerpały z wcześniejszych serii tego typu, od „Kida
Paddle” zacząwszy, na „Titteufie” skończywszy. Pozostawało jednak pytanie, jak
to odtwórstwo wyszło tym razem i co ma do zaoferowania czytelnikowi. Bo, jak
okazało się po bliższym poznaniu, nie tylko graficznie rzecz jest podobna do
przygód sióstr.
Co zatem jeszcze łączy obie serie? Humor jest tu
podobny, podobna jest też sama forma, czyli krótkie historyjki, skecze
właściwie, połączone postacią głównej bohaterki. Ale na szczęście dużo jest też
różnic. Jedną z podstawowych jest to, że mamy tu więcej nastrojowych elementów.
Do tego jest tu też coś rodem z filmów Tima Burtona, ta pewna dziwność, choć
oczywiście dostosowana do oczekiwań najmłodszego odbiorcy. I to właściwie tyle.
Cała reszta? To urok, humor i dużo przyjemności
płynącej z lektury. Nie jest to idealna seria, nadal czuć pewne testowanie
terenu, niepewność, z jakim autorzy na niego wkraczają – albo po prostu
niepewność formy, bo Kur to w końcu doświadczonym scenarzysta – ale i w tym
jest sporo sympatycznych elementów, które mnie ujmują. I, jak większość dobrych
serii familijnych, „Emilka Sza” to tytuł mający doi zaoferowania także coś
dorosłym odbiorcom.
Najlepsze pozostają jednak rysunki. Podobne do wielu
europejskich serii, ale mające swój własny charakter. Jest tu cartoonowa
klasyczność, jest sporo nowoczesności, jest też dobry kolor, mnie za prosty,
nie za bardzo złożony i miły dla oka. Wydanie? Tu trzeba oddać, że wydawca się
postarał, bo zwyczajowo tego typu opowieści dostajemy w albumach w kartonowych okładkach,
tu tymczasem czeka nas twarda oprawa. Reszta jest klasyczna; papier kredowy, format
A4…
W skrócie: sympatyczna pozycja familijna. Lekka,
prosta, ale ujmująca i nie wolna od emocji. Nie idealna, ale myślę, że może być
z tego ciekawa seria.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostepnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz