Na żadną premierę od Non Stop Comics nie czekałem w
ostatnich latach tak, jak na „Maskę”. Ta niemal nieznana w Polsce seria, którą
możecie kojarzyć z filmu z Jimem Careyem (ale zapomnijcie lepiej o nim, bo to
pomyłka w porównaniu do pierwowzoru), to kawał wyśmienitej, bezkompromisowej
rozrywki dla miłośników niepokornych komiksów. Jeśli pamiętacie czasy „Lobo”
rysowanego przez Simona Bisleya, a „Nienawidzę Baśniowa” trafiły w Wasz gust,
po ten pierwszy zbiorczy tom „Maski” powinniście sięgnąć w ciemno.
Główny bohater, Stanley, nie ma w życiu lekko. Śmiało można
go nazwać pierdołą, który wciąż dostaje po czterech literach, a jedyne co
potrafi zrobić, to wyobrażać sobie, jak odpłaciłby się za to wszystko. A co
gdyby miał okazję? Przekonuje się o tym pewnego dnia, gdy w jego ręce trafia
pewna maska, która założona przemienia go w prawdziwego wariata. Wariata
zdolnego zrobić wszystko, niemuszącego niczego się obawiać i zdolnego robić
rzeczy, jakich ludzie nie potrafią. Zaczyna się rzeź, ale co z niej wyniknie?
„Maska” to odpowiedź na pytanie, jak wyglądałyby
wszystkie te cartoonowe seriale animowane dla dzieci, gdyby były opowieściami
dla dorosłych. Maska to właśnie taka postać, robiąca rzeczy rodem z kreskówek,
jakich w normalnym życiu się nie robi, ale najczęściej z konsekwencjami, jakie
w normalnym życiu by miały – choć bynajmniej nie są to konsekwencje, które
dotykają jego samego. Efekt jest taki, jakby z klasycznych bohaterów animacji
dla dziej zrobić morderców działających z zbliżonej do naszej rzeczywistości. Jeśli
wyobrazicie sobie, że „Kosmiczny mecz” jest komediową rzezią, a nie filmem
familijnym, będziecie wiedzieli, co znajdziecie tutaj.
Do tego całość ma wyśmienity klimat rodem z kina
lat 80. XX wieku, doskonałą akcję, humor, bezkompromisowość, brak poprawności
politycznej i oczyszczający brak ambicji. Nie ma tu ważkich treści, choć czasem
o takie rzecz się ociera. Jak „Lobo” z lat 90., tak i „Maska” ma przede
wszystkim służyć rozrywce i rozładowaniu emocji. Bawi dobrze, a i pozostaje
przy tym dziełem wcale nie głupim, okraszonym dobrymi dialogami i pewną jakże
intrygującą nutą mgiełki tajemnicy, unoszącej się nad tym wszystkim.
I jest jeszcze ta znakomita szata graficzna Douga Mahnke. Autor co prawda nie ma tu jeszcze tak wykształconego stylu, jego kreska jest prostsza i bardziej cartoonowa, niż w późniejszych dokonaniach, ale z miejsca wpada w oko i jest naprawdę świetna. O doskonałym wydaniu wspominać chyba nie trzeba, ale stanowi kropkę nad „i” tego wszystkiego. Najważniejsze pozostaje jednak to, że „Maska” w ogóle ukazała się po polsku. Do tej pory mogliśmy czytać tylko jeden komiks z tej serii, znakomity crossover „Lobo/Maska”, stworzony zresztą przez tę samą ekipę. Teraz jednak dostajemy początek cyklu i to w edycji, jaka mu się należała. I możemy cieszyć się tą bezkompromisową jazdą bez trzymanki, a zaręczam, jest czym.
Komentarze
Prześlij komentarz