Nie mogę powiedzieć, bym na nowego „Matrixa”
czekał. Tym bardziej, kiedy zobaczyłem pierwszy, kiepski zwiastun zapowiadający
typowy współczesny film akcji. Jak jednak mogłem nie obejrzeć „Zmartwychwstań”,
kiedy te w końcu pojawiły się na ekranach? A po seansie mogę powiedzieć jedno:
nie jest to film wcale tak zły, jak się o nim mówi, ale też daleko mu do
oryginalnej trylogii.
Thomas Anderson, niegdyś wybraniec Neo, wiedzie
nudne życie w kolejnej matrixowej pętli. Tym razem pracuje jako twórca gier,
autor kultowej serii „Matrix”, która odmieniła branżę, a w chwili obecnej musi
się zmierzyć z koniecznością stworzenia kolejne części, na co naciska studio. Ze
wspomnieniami z poprzedniego Matrixa, przekonany że jest chory psychicznie,
walczy za pomocą psychoterapii i łykanych masowo pigułkach. Ale wkrótce ci,
którzy wyzwolili się z komputerowej symulacji – niektórzy dzięki niemu – postanawiają
przypomnieć mu kim był i odkryć prawdę o tym, jakim cudem przeżył, czemu
maszyny wciąż go trzymają, a co więcej czemu Trinity także wciąż jest wśród
żywych…
Nowy „Matrix”, jak chyba każdy współczesny sequel
kultowych serii, był filmem zupełnie niepotrzebnym. To kino tej samej
kategorii, co „Die Hard 4”, „Indiana Jones i królestwo kryształowej czaszki”,
najnowsze „Star Wars” czy obie części „Creeda”. Wszystko ma na celu zagranie na
nostalgii widzów i wyciągnięcie pieniędzy z ich portfeli. I to jak najmniejszym
nakładem sił – czyli tworząc fabułę na zasadzie kopiuj-wklej tego, co już było.
Przecież, jak mówi klasyk najbardziej lubimy to, co już znamy. I taki jest
najnowszy „Matrix”.
Pierwszy „Matrix” był kawałem znakomitego kina
akcji połączonego z dobrym SF. Sławę zyskał, bo ktoś dostrzegł w nim wielką
głębię, ale nie oszukujmy się, filozofia była tam domorosła i wszelkie ambicje
na siłę dopisali mu krytycy i fani. Czułem to od początku, już jako nastolatek,
który po tych wszystkich recenzjach i analizach zdziwił się, jak proste jest to
kino, tak samo jak czułem wtórność wszystkich wątków serii kradzionych całymi
garściami z innych dzieł (zobaczcie np. „Loop” Kojiego Suzukiego, gdzie mamy
wykreowany komputerowo świat, gdzie żyją nieświadomi tego ludzie, a w pewnym
momencie jeden z jego mieszkańców, jak Smith w „Matrix: Reaktywacja”,
przedostaje się do naszego świata). Dlatego dalsze części nie były dla mnie
rozczarowaniem, a utrzymaniem podobnego poziomu. Mimo to dałem się zachwycić predykcji
tak, jak dałem się zachwycić choćby „Kill Billowi” – też produkcji złożonej z ukochanych
przez twórców i przeze mnie motywów.
I może dlatego też nowy „Matrix” mnie nie zawiódł
aż tak bardzo. Fabuła to kopia pierwszej części, ale uproszczona (czyt.
dostosowana do gustu współczesnego odbiorcy), ale z kilkoma niezłymi momentami.
Podoba mi się porzucenie czystej akcji na rzecz love story czy niektóre
pomysły, jakie spotkacie w filmie. Akcja, której w „Matrixie” zawsze było za
dużo, tym razem została ograniczona do minimum, ale jednocześnie spłycona. Nie ma
tu widowiskowości poprzednich trzech części, choć przez dwie dekady efekty
poszły na przód, nie ma tu efektu wow, nie ma dawnych zagrywek realizatorskich.
Te wątki zostały potraktowane tak po macoszemu, że po seansie widz nie będzie pamiętał
właściwie żadnej sceny akcji i tylko wątek retrospekcyjny powracający do tego,
co stało się w mieście maszyn po „Rewolucjach” zostanie z Wami na dłużej.
Co jeszcze kuleje? Za dużo jest to przypominania scen
z poprzednich filmów, za mało za to klimatu tamtych produkcji – na szczęście „Zmartwychwstania”
mają swój własny, inny, ale jednak, a to we współczesnym kinie akcji zdarza się
bardzo rzadko. I jest też beznadziejne aktorstwo. Obecny agent Smith to
prawdziwa tragedia, na którą nie da się patrzeć. Podobnie jest z
psychoanalitykiem Neo. Reszta wypada przeciętnie, ale jakoś sobie radzi i tylko
Keanu stara się tym razem zagrać coś więcej, niż dotychczas.
W efekcie dostajemy trwający dwie i pół godziny
film, który mimo wszystko ogląda się nieźle. To nie ten sam, „Matrix” co
kiedyś, ale tragedii też nie ma. Mógłby być krótszy, ale mimo wszystko bawiłem się
na nim lepiej, niż się obawiałem. I lepiej, niż na seansie wszystkich trzech części
„Johna Wicka”, które chciały udawać kino akcji z lat 80. XX wieku, ale
zawodziły na każdym niemal polu słabą fabułą, realizatorskimi wpadkami i
brakiem lekkości. Kto więc jest ciekaw, jakim cudem i dlaczego Neo wciąż żyje i
co dała jego rewolucja, może „Zmartwychwstania” obejrzeć. W fotel go nie
wgniotą, nie zachwycą, ale i nie będą wcale takie złe, jak się o nich mówi. Nawet
jeśli przesadzają z metafikcją i to mocno.
Komentarze
Prześlij komentarz