Sandman Uniwersum. John Constantine, Hellblazer #1: Znak cierpienia – Simon Spurrier, Aaron Campbell
John Constantine zadomowił się na polskim rynku.
Albumy zbierające jego klasyczne przygody wciąż się u nas ukazują, mieliśmy też
okazję czytać jego nowe przygody napisane przez Toma Taylora, pojedyncze
zeszyty (w antologii „Dni pośród nocy”) czy gościnne występy w różnych
komiksach („Księgi magii”, „Batman”, „Sandman”, „Saga o potworze z bagien”).
Teraz nadszedł czas na nową serię osadzoną w uniwersum „Sandmana”. I chociaż
nie jest to dzieło na miarę Ennisa, Delano, Azzarello czy Ellisa, twórców
najlepszych przygód Johna Constantine’a, i tak warto jest po ten album sięgnąć.
John Constantine nie żyje. A raczej nie żył. Właściwie
to jednak przebywał poza wymiarem życia, a teraz powraca do Londynu, by stawić
czoła masakrze, jaka stała się udziałem gangsterów i dziwnych bestii. Problem w
tym, że tym razem zwykłe działania nie wystarczą, a sytuacja jest jedynie
zwiastunem… czegoś zdecydowanie większego…
John Constantine narodził się w wyniku brytyjskiej inwazji twórców komiksowych dokonanej na amerykański rynek. Przyniosło to odświeżenie, ale też i nową jakość, jakiej amerykańscy komiksiarze nie potrafili dotąd zapewnić. Najważniejszym przedstawicielem tej inwazji był Alan Moore, który stał się rewolucjonistą komiksu i to właśnie on w latach 80. XX wieku wymyślił postać Johna Constantine’a. bohater ten mocno spodobał się innemu brytyjskiemu twórcy, który sam nabrał ochoty na tworzenie przygód tego bohatera, ale trafiły one – i dobrze, że tak się stało – w ręce Delano. Gaiman, który całą swoją karierę komiksową wzorował się na Moorze i odnosił do jego prac, Constantine’a jednak w ogóle nie czuł (widać to szczególnie w jednym jedynym zeszycie „Hellblazera”, jaki napisał). Nie przeszkadzało mu to jednak wrzucać go do swoich historii, od „Batmana”, przez „Księgi magii” po swoje najważniejsze dzieło, „Sandmana”. I po tym ostatnim szyldem wyszedł najnowszy komiks z serii.
Cykl „Sandman Uniwersum” to seria komiksów różnych autorów rozwijających postacie pojawiające się w tamtym dziele, zainicjowana z okazji 30-lecia powstania „Sandmana”. Z zasady skierowana jest do starszych odbiorców, dlatego Constantine wydaje się pasować do niej, jak ulał. Ten tom, pierwszy z dwóch zbierających 12-częściową serię, pokazuje, że John ma się tu całkiem nieźle. To nie poziom najlepszych tomów serii, samej postaci sporo brakuje, a fabuła to takie „Wet Dreams Don't Dry" w wersji hellblazerowej, ale większego zawodu też nie ma. To całkiem spoko historia, pełna magii i mroku, brutalna, cyniczna i przyjemna w odbiorze. Ma klimat, niezłą akcję i nawet jeśli to nie to, co najlepsze tomy, ale nadal mająca momenty.
I radzi sobie graficznie. Ilustracje są nawet lepsze
(przynajmniej te Campbella) niż scenariusz, realistyczne, dopracowane,
nastrojowe i brudne. Kreska jest trochę niechlujna, pełna mocnych plam czerni i
udanego, pasującego do całości koloru, także dobrze budującego klimat. W
efekcie dostajemy dobry, nastrojowy komiks z pogranicza horroru i dark fantasy.
Bliższy typowemu „Sandmanowi” niż „Hellblazerowi” (a osobiście wolę tę drugą
serię), ale nadal udany i wart polecenia fanom obu serii.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz