Teraz może trudno sobie to wyobrazić, ale był czas,
gdy seria „X-Men” nie radziła sobie na rynku i trzeba było zrezygnować z jej
wydawania. Tak się jednak złożyło, że wkrótce potem pojawił się Chris
Claremont, który przywrócił jej nie tylko dawną świetność, ale wyniósł na
wyżyny popularności. I chociaż przez dekady ciągnął swoją przygodę z tytułem,
nie chcąc za nic oddać go w ręce innych twórców i przez ten czas stworzył wiele
wyśmienitych opowieści, najbardziej cenione są trzy z nich. Pierwsza to,
oczywiście, „Saga Mrocznej Phoenix”, drugą jest powieść graficzna „Bóg kocha,
człowiek zabija”, trzecią jest niniejsza, świętująca właśnie swoje czterdziestolecie,
a umieszczona swego czasu przez magazyn „Wizard” na 12 miejscu listy
najlepszych komiksów wszech czasów. Opowieść, która zapoczątkowała podróże w
czasie, jedną z rzeczy obecnie tak dla serii charakterystycznej, że aż będącej
obiektem żartów także wewnątrz niej samej. I zarazem komiks wciąż znakomity,
mimo upływu lat.
Album stanowi bezpośrednią kontynuację „Mrocznej
Phoenix”. Po śmierci Jean bohaterowie spotykają się na jej pogrzebie, co staje
się przyczynkiem do wspomnienia jej życia, a co za tym idzie dotychczasowych
losów X-Men. Mutanci nie mogą jednak długo opłakiwać przyjaciółki/ukochanej, bo
Nightcrawler zostaje porwany do… piekła! Do tego kanadyjski rząd upomina się o
Wolverine’a. Ale to zaledwie przedsmak tego, co nadciąga.
Główna fabuła przenosi nas do roku 2013, gdzie
większość mutantów została wymordowana, a niedobitki żyją w obozach, w ciągłym
strachu przed Sentinelami. Sytuacja na świecie jest napięta, wojna wisi na włosku,
a mutanci starają się zmienić stan rzeczy. Czterdziestoletnia Kitty Pride wraz
z Magneto, Franklinem Richardsem, Storm, Wolverinem i nową telepatką, Rachel
znajdują rozwiązanie, którym jest przeniesienie umysłu Kitty w czasie do ciała jej
nastoletniej odpowiedniczki, żyjącej w roku 1980. Wszystko po to by dziewczyna
zapobiegła zamachowi Bractwa Mutantów na senatora Kelly’ego, od którego zaczęło
się wszystko, co doprowadziło do obecnej sytuacji. Ale czy to wystarczy?
Na koniec zaś dostajemy krótką historyjkę
świąteczną z Kitty i… demonem.
„Czasy minionej przyszłości” tak samo, jak
poprzedzająca je „Mroczna Phoenix”, to historie, o których powiedziano już
wszystko i trudno jest tu właściwie dodać coś nowego. Obie opowieści bowiem to naprawdę
świetne, ponadczasowe klasyki, które znalazły się na liście stu najlepszych
powieści graficznych w dziejach, ale także, a może przede wszystkim, to po
prostu nic innego, jak kwintesencja „X-Men” Chrisa Claremonta, najważniejszego
z autorów serii.
Jeśli chodzi o „Czasy”, trzeba to jednak
powiedzieć, że nie są one komiksem dla wszystkich. Konwencja, w jakiej były
tworzone w latach 80., ma swoją specyfikę, która w obecnych czasach jest już
mocno zestarzała. Mowa tu przede wszystkim o solidnej dawce tekstu, opowiadającej
nam więcej niż obrazy, duże ilości dialogów i pewnej dawki infantylności. Epicki
wymiar całości jest mocno skondensowana, ograniczona do niezbędnego minimum. O wielkim
rozmachu i dynamice nie ma tu mowy, bo główne wydarzenia ograniczone są do dwóch
tylko zeszytów, ale wciąż jest to pomysłowe, świetnie wykonane i mające swój
urok. I jak rewelacyjnie przy tym narysowane.
John Byrne, który pomagał także przy pisaniu scenariuszy,
serwuje nam tu na wskroś klasyczne ilustracje. Gęste kadry, mnóstwo detali i prosty,
ale nastrojowy kolor tworzą mieszankę, która zapada w pamięć i wpada w oko. A w
świątecznym zeszycie, który znajdziecie w tym albumie, dochodzi do tego uroczy,
gwiazdkowy klimat, połączony z nutą grozy, fantastyką i superhero. Kto nie zna,
poznać powinien, nawet jeśli nie cierpi komiksów o marvelowskich mutantach. To w
końcu klasyk i klasa sama w sobie i znać po prostu wypada.
Komentarze
Prześlij komentarz