Ostatnia wydana drukiem powieść Palahniuka, to
rzecz jeszcze lepsza nawet od opublikowanego niedawno po polsku „Dnia prawdy”.
Pozornie nieco inna od wcześniejszych dokonań, bardziej spokojna, okazuje się
jedną z mocniejszych lektur autora. I fascynującym powrotem do tego, co
zawiodło w „Powiedz wszystko”, zmazującym niesmak oczywistości tamtej pozycji –
czyli tematyki Hollywood.
On ogląda pedofilskie porno, na których dzieci są
gwałcone i zabijane. Ona nagrywa makabryczne dźwięki, jakich ludzie nie chcą
słuchać i chcą słuchać jednocześnie. Ich drogi przecinają się.
Foster Gates robi wszystko, by odnaleźć zaginioną
przed laty córkę. Nadal ma nadzieję, że dziewczyna znajdzie się żywa, ale
lepiej już byłoby zobaczyć ją gwałconą i mordowaną na jakimś filmie porno, niż
nie poznać jej losu. I lepiej też polować na pedofilów, nawet jeśli czasem się
to nie udaje.
Mitzi Ives pracuje dla branży filmowej nagrywają
perfekcyjne dźwięki. Idealne odgłosy wbijanych noży, agonalnych krzyków,
roztrzaskiwanych głów, tryskających krwią arterii. Odgłosy tak realistyczne, że
wstrząsają ludźmi, zmuszając ich do chodzenia na filmy raz po raz, by spróbować
do nich przywyknąć i wygłuszyć szok. Ale Mitzi ma też inny plan – chce stworzyć
dźwięk idealny, krzyk, który wybrzmi z gardeł wszystkich ludzi na świecie w
jednej, tej samej chwili. I ma na to sposób.
Drogi obojga przecinają się. Czy Mitzi może
wiedzieć coś o córce Gatesa? Skąd bierze swoje nagrania? I co chce osiągnąć?
Odpowiedzi na te pytania mogą wstrząsnąć światem. Całym światem.
„The Invention of Sound” to powieściowy hołd Chucka Palahniuka dla thrillerów i horrorów. A właściwie jego własna, ironiczno-cyniczna reinterpretacja slahserów („Krzyk”), gore, torture porn („Piła”), ale wyniesionych do rangi sztuki wyższej. Satyrycznej rozprawy rozliczającej się z nami, ludźmi, z celebrytami, z kinem, ze schematami, z prawdziwą władzą… i śmiertelnością. Ze śmiertelnością Palahniuk zresztą rozliczał się często, najmocniej w „Potępionych” i „Kołysance” i do „Kołysanki” najbliżej jest „Wynalezieniu dźwięku”.
Z tej powieści jest tu zresztą wiele, choćby
podobna podróż. I krzyk działający niczym usypianka. Ale jest też coś z innych książek.
Na przykład rozważania na temat sztuki rodem z „Dziennika”, sztuki prawdziwej,
takiej, która wymaga poświeceń, wręcz ofiary z ludzi i życia. Sztuki
przekraczającej samo życie i śmierć, silniejszej od nich obu, sztuki która umie
tworzyć i niszczyć. Nihilizmie artyzmu. Sam zresztą pisał kiedyś, że celem nie
jest żyć wiecznie, ale stworzyć coś, co wiecznie będzie żyć za nas i konsekwentnie
rozwija tę ideę, co stanowi zresztą swoisty punkt wyjścia dla „The Invention of
Sound”. Nie brak tu też innych nawiązań, tak do jego twórczości – szczególnie „Fight
Clubu” – jak i popkultury, a filmu w szczególności. Chuck co chwila puszcza oko
do znawców kina, zamieszczając cytaty czy odniesienia, jak słowa otwierające
książkę, które posłużyły mi za tytuł tej recenzji. A to zaledwie część czekających
na czytelników atrakcji.
Palahniuk po mistrzowsku bawi się tu też konwencją.
„Pełnią piękna” napluł w twarz piszącym kobiece erotyki, pokazując że na tych
ogranych motywach rodem z literacko upośledzonych dzieł pokroju „Pięćdziesięciu
twarzy Greya” można zbudować książkę ambitną. Tutaj pokazuje, że nawet teraz da
się napisać thriller nie tylko odkrywczy, ale i nieobrażający inteligencji
odbiorcy. Przy okazji znajduje tu coś świeżego do tematu morderców i morderstw.
I nie chodzi wcale o teorię, że kobieta zabijająca, zabijająca mężczyzn,
dzieci, ale przede wszystkim kobiety, to nowy etap feminizmu. Ale to już
musicie odkryć sami. I nawet jeśli powieść jest w sporym stopniu przewidywalna,
nie zawodzi, a satysfakcjonuje.
I bawi. Naprawdę. Uwielbiam to, jak bohaterowie
Palahniuka, znów archetypiczni bardziej, niż żywi, zaprzeczają. Zaprzeczają światu,
faktom, sobie. Uwielbiam, jak odwraca sytuacje i role, jak w scenie gdy
porywacz bardziej wydaje się uprowadzony przez własną ofiarę, niż odwrotnie. Uwielbiam
też to, że nawet przeglądanie służbowego archiwum potrafi uczynić czymś ekscytującym.
I nawet to, jak tu zabawił się schematem rodem z komedii romantycznej o
przeznaczeniu, gdzie bohaterowie mijają się, co chwila bez zauważania, z
ciągłymi nieporozumieniami i przypadkami, jakie stają się udziałem ich żyć.
Dorzućcie do tego świetny styl, szalone pomysły,
mnóstwo głębi (swoją drogą, czy tylko ja mam wrażenie, że nazwisko Mitzi Ives ma się kojarzyć z more than meets the eyes i coś nam sugerować?), prawdy i satyry. Dodajcie nieoczywiste podejście, szukanie
czegoś, czego jeszcze nie było. I dodajcie prawdziwe, szczere, nihilistyczne
wariactwo, które potrafi być nie tylko swoistym katharsis, ale też i
pocieszeniem, poprawiającym humor odbiorcy. I dostaniecie rzecz, którą warto przeczytać.
Absolutnie. Nawet jeśli tak, jak ja, znacie już palahniukowe schematy tak dobrze,
że przewidzicie wiele z samej akcji i zaskoczeń. Doskonała, skłaniająca do myślenia
i wywołująca wiele emocji zabawa gwarantowana, nie idealna, w duchu nowych filmów Tarantino nie do końca spełniona, ale znakomita.
Komentarze
Prześlij komentarz