Rebis nie próżnuje i ledwie półtora miesiąca po
wydaniu pierwszego tomu „Imperium Galaktycznego”, serwuje nam drugi. W
oryginale wydany, jako ostatni, chociaż według wewnętrznej chronologii cyklu
dziejący się w samym jego środku, jak pierwszy dostarcza znakomitej rozrywki.
Lekkiej, bardziej młodzieżowej, niż sztandarowe dzieła Asimova, ale równie
wartej uwagi, co one.
Florińczycy pracują, harują, wszystko po to, żeby
wytworzyć kryt. Cel tego wszystkiego jest jeden: dostatnie życie Posiadaczy z
Sarku, którzy żyją w luksusie nad planetą. Florińczycy są w takiej sytuacji
życiowej, że nie w głowie im buntowanie się, po prostu trwają w swej udręce,
nieświadomi innego życia i możliwości.
I tu na scenę wkracza Rik, który pozbawiony pamięci
żyje właśnie w tym miejscu. Gdy jednak wspomnienia zaczynają wracać, wszystko
się zmienia. Tę planetę czeka nieuchronny koniec, ale będzie to koniec, który
wstrząśnie kosmosem. Czy ktoś może cokolwiek z tym zrobić?
Na początku wspomniałem o chronologii cyklu, więc
chyba wypada teraz przybliżyć temat nieco bliżej. To, co teraz znamy, jako
„Imperium Galaktyczne”, zaczęło się w roku 1945 wraz z opowiadaniem „Blind
Alley”. Potem w roku 1950 roku pojawiła się powieść „Kamyk na niebie”, a po
niej „Gwiazdy, jak pył” i wreszcie „Prądy”. Seria po polsku ukazuje się jednak
według chronologii cyklu (ostatnie powinno być tu zatem opowiadanie),
jakkolwiek by jednak nie podchodzić do całości, czy czytać chronologicznie
właśnie, czy według publikowania, zabawa jest znakomita.
Bo ta mieszanka space opery i przygodowego science
fiction dla młodzieży jest naprawdę udana. W odróżnieniu od współczesnej prozy
tego typu, nie jest naiwna czy naciągana, pomysły są tu dobre, bohaterowie
nieźle nakreśleni, w sposób prosty, ale wyrazisty, a stylistycznie rzecz daleka
jest od nadmiernej prostoty czy infantylizmów. I potrafi usatysfakcjonować
nawet dorosłego odbiorcę, który lubi takie klimaty.
Do tego można to wszystko połączyć z innymi
dziełami Asimova, w końcu pewne związki posiada, ale jest jednocześnie rzeczą
zamkniętą i samodzielną. Nie trzeba więc znać nic więcej, by dobrze się bawić,
a zarazem może to być początek przygody z wielkim światem prozy autora, jego
czołowymi seriami o Fundacji i Robotach, a także ich rozwinięciem / uzupełnieniem,
jeśli już znacie to wszystko. I to uzupełnieniem naprawdę dobrym.
W skrócie, warto, ale to chyba wiedział każdy już
po samym nazwisku na okładce. Nie jest to najsłynniejsze dzieło Asimova, nie
jest najwybitniejsze, ale wciąż to kawał świetnej rozrywki. I lektury
zapadającej w pamięć.
Dziękuję wydawnictwu
Rebis za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz