Najnowsza część filmowej serii „Kingsman” trafiła
właśnie na dyski DVD i Blu-ray. Jeśli jeszcze jej nie widzieliście, to dobra
okazja by to zmienić. Bo film to kawał dobrej roboty, tak dla miłośników
komiksowych opowieści, jak i fanów kina
akcji. I nie ważne, czy znacie poprzednie części, czy nie, bo to prequel cyklu,
który można oglądać niezależnie od całej reszty.
Poznaliście już Kingsman, ich działanie i misje. Teraz
pora przekonać się, jak narodziła się ta organizacja! Cofając się w czasie do początków
XX wieku, śledzimy losy Orlando. Po stracie żony mężczyzna, zgodnie ze złożoną obietnicą,
nie chce dopuścić by jego syn wziął udział w zbliżającej się niebezpiecznie
Wielkiej Wojnie. Jednocześnie dzięki własnej siatce szpiegowskiej, stara się ochronić
Wielką Brytanię przed konfliktem. Ale czeka go nie lada wyzwanie, jakiemu może
nie podołać…
Historia „Kingsman” sięga roku 2012, kiedy to
scenarzysta Mark Millar wypuścił na rynek miniserię „Secret Service”, w Polsce
wydaną jako „Kingsman: Tajne służby”. W tym komiksie, jak zazwyczaj u Millara,
mającym być jedynie jednorazową wyprawą do tego świata, autor w satyrycznym
ujęciu ukazał pracę szpiegów, zabawił się mitem Jamesa Bonda i popkulturą. I zarobił
to w rewelacyjny sposób. Nic więc dziwnego, że tytuł wkrótce trafił – w znacznie
zmienionej, ale nadal udanej wersji – na taśmę filmową, stał się hitem, przy
budżecie ok 90 milionów dolarów zarabiając ponad 400 milionów i… Wiadomo,
musiał doczekać się ciągu dalszego. I doczekał. Z czasem powstały kolejne
komiksy – niestety już bez udziału Millara – jak i dwa kolejne filmy. A to
pewnie nie koniec, bo sequel najnowszej produkcji jest już w planach. Czy powstanie,
czy nie, czas pokaże, bo w box office „King’s Man: Pierwsza misja” - do kupienia na Bonito - nie
zaszalał. Ale nie zmienia to faktu, że film pozostaje dobrym kinem akcji.
Jego plusy są właściwie trzy: obsada, strona wizualna
i dynamika. To naprawdę solidne kino akcji, pełne pościgów, walk, strzelanin,
wybuchów i popisów speców od efektów specjalnych oraz sprawności kaskaderów. Ale
jest tu też dobra fabuła, sprawnie osadzona w realiach historycznych, a to, że
film dobrze się ogląda, w znacznym stopniu zawdzięczamy też aktorom. Niezawodny
Ralph Fiennes po raz kolejny potwierdza tu swoją klasę, ale największym
zaskoczeniem produkcji jest wcielający się w rolę Rasputina Rhys Ifans, który
kradnie całe show swoją rola. A partnerują im z dobrym skutkiem chociażby Gemma
Arterton, Daniel Brühl, Djimon Hounsou czy Charles Dance.
I chociaż rzecz w swoim tonie i klimacie jest już
filmem innym, niż jej poprzednie dwie odsłony serii, to wciąż ten sam stary,
dobry „Kingsman” – a właściwie „King’s Man” – którego polubiliśmy. Szalony,
dynamiczny, widowiskowy, pełen humoru i nonszalancji, bawi się różnymi motywami
i dostarcza nam naprawdę przyjemnej rozrywki. Może niezobowiązującej, bo to nie
jest kino, które ma za zadanie intelektualnie nas stymulować, ale wcale nie
pustej. A co najważniejsze, znakomicie spełnia swoja rolę dobrej rozrywki, przy
której żaden miłośnik takiego kina nie będzie się nudził, ani nie znajdzie
powodów do narzekań.
Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.
Komentarze
Prześlij komentarz