Hellblazer (Jamie Delano) tom 3 – Jamie Delano, Richard P. Rayner, Mike Hoffman, Mark Buckingham, Bryan Talbot, Ron Tiner, David Lloyd
Trzeci i ostatni tom „Hellbalzera” Jamiego Delano
to jednocześnie chyba ostatni już tak bardzo warty poznania rozdział tej serii.
Rozdział zresztą najlepszy, może dopiero kreślący charakter serii, ale robiący
to w sposób, jaki potem kopiowali kolejni twórcy. I chociaż na początku nie
byłem aż tak mocno do niego przekonany, z czasem musiałem zrewidować swoje
poglądy i teraz uważam nie tylko, że zawarta w poprzednim tomie „Horrorystka”
to najlepszy komiks z Constantine’em, a delanowska wersja naszego maga jest
najlepszą, ale i ten „Hellblazera” to jedno z najlepszych, co zdarzyło się na
polskim rynku komiksowym.
W życiu Johna tym razem dzieje się niewiele. Panuje
tu wręcz nadludzki spokój, jednak jedna rzecz wciąż zaprząta myśli naszego
maga: sprawa mordercy zwanego Domatorem. Dla Johna to był wstrząs, tym większy,
że to wciąż nierozwiązana kwestia. Czemu więc nie miałby się wpakować w kłopoty
z własnej woli i trochę zadziałać? Ale co to będzie dla niego znaczyć?
Nie ma lepszego bohatera niż John Constantine.
Przynajmniej ten klasyczny, cyniczny, wykurzający drań, który może wydaje się
bez serca, ale serce ma i często ma je po właściwiej stronie. Z tym, że nie
zawsze go słucha. Ale tak to już bywa. Współczesne reinterpretacje tego
bohatera zawodzą, bo zabija go zarówno ułagodzona wersja z mainstreamu DC, jak
i ta niby dojrzała, a jednak zatracająca gdzieś charakter postaci, jaką
zaserwował nam chociażby Tom Taylor, twórca świetny, ale jednak nie do takich
historii. Constantine to postać wymagająca goryczy, rozczarowania, wewnętrznego
i zewnętrznego zimna, depresji, beznadziei, wyrachowania, świństwa, a zarazem
magnetyzującej osobowości. To miks niebezpiecznego nihilisty, który poświeci
przyjaciół dla własnych celów, ale i gościa, kumpla od kieliszka, który za
owymi przyjaciółmi potrafiłby pójść i do piekła i przez piekło przejść. Co
nieraz zresztą robi.
Poza tym John Constantine, „Hellblazer”, to
filozofia. To sprawy społeczne. To polityka i legendy, i wierzenia. Ponury mix
szarości lat 80. XX wieku, odartych z popkulturowych barw i świateł – choć
przecież nie do końca – i grozy. Grozy tej zwyczajnej, szarej codzienności,
pełnej bandytów, przestępców, biedy, narkotyków, konfliktów mniejszych i
większych i władzy nietroszczącej się o zwykłych ludzi, ale i grozy paranormalnej,
wsączającej się do naszego życia albo atakującej wprost i zostawiającej trupy i
wypalone ludzkie skorupy. Która jest gorsza, oceńcie sami.
I to wszystko tu jest. Są piekielne moce, ale jest
i równie piekielny obraz świata. Są problemy, ludzkie i światowe, niby odległe
od nas o parę dekad, a wciąż aktualne. Jest też akcja, są rzeczy niemalże widowiskowe,
jest świetnie wykreowana postać, ale o tym chyba nie muszę Wam mówić i jest też
szata graficzna, nierówna, ale w tych najlepszych momentach, klasyczna w
najznakomitszym wydaniu. Wydanie zresztą też jest świetne. A po wszystkim
zostaje niedosyt. Żal. Bo, jak to, to już koniec? Okej, za nami trzy opasłe
tomy, jakieś osiemdziesiąt zeszytów, a jednak mało. Wciąż mało. Zawsze mało.
Można teraz zacząć czytać od nowa tomy wcześniej wydane, ale chronologicznie
późniejsze, też świetne, jednak tęsknota zostanie.
Komentarze
Prześlij komentarz