Drugi sezon „Last Mana”, bo tak chyba należałoby to,
co dzieje się w serii, nazwać – trwa. Trwa, rozkręca się, jak zwał, tak zwał.
Liczy się to, że robi to w dobrym stylu i trzyma poziom, do jakiego nas
przyzwyczaił.
Nadchodzi czas lepszego poznania Paxtown. Ale to zaledwie
początek, bo jednocześnie to pora by Richard i Adrian w końcu stanęli naprzeciw
siebie. Jak zmieniła ich ostatnia dekada?
O „Lastmanie” nie da się powiedzieć inaczej, jak o
próbie przeniesienia japońskiego shounenowego – czyli kierowanego do
nastolatków – bitewniaka wprost z Kraju Kwitnącej Wiśni na europejski rynek.
Pierwsza seria, choć przełamana paroma mniej oczywistymi naleciałościami z
innych gatunków (mniej oczywistymi, ale nie znaczy, że nie wykorzystywanymi w
shounenach, bo tak nie jest), była wręcz wzorcowa pod tym względem. Jak w mangach,
tak i tu, tej french mandze, bo tak bywa określany ten typ komiksu, bohaterowie
co i rusz wikłają się w pojedynki. Do tego mieliśmy nastoletniego,
niewyróżniającego się bohatera-wybrańca, z którym identyfikować miał się
czytelnik, dużo przygód, turnieje walk, humor, erotykę… Ale z czasem seria nieco
ewoluowała i teraz…
Właśnie, czas minął, bohaterowie dorośli, zmienili
się, rzecz mniej skupia się na dynamicznej stronie całości, więcej tu postaci,
więcej świata, więcej różnorodności, ale to też zaczerpnięte jest z shounenów.
Powtórka z rozrywki? Bezczelna kopia? Raczej hołd, coś zrobione ze smakiem, z
miłości do gatunku, z jednoczesnym coraz większym odchodzeniem w kierunku
własnej autorskiej wrażliwości. I z dorzuceniem do wszystkiego porcji
dojrzałości, nieprzesadnej, ale jednak. I z tymi wszystkimi dodatkami,
zabawnymi bonusami, też rodem z mang, stanowiącymi chyba najlepszy element
całej serii, do którego chętnie się wraca po lekturze. A czyta się to naprawdę
dobrze.
I całkiem dobrze jest tu też od strony graficznej. Może
nie do końca, ale jednak. Rysunki mają swój ewidentny urok, ale daleko im
jednocześnie do mang, które przede wszystkim słyną nie z wielkich oczu (choć
tak utarło się mówić), a dopracowanych grafik, fotorealistycznych teł i
niesamowitych dynamiki oraz mimiki. Tu kreska jest prosta, pozbawiona czerni,
bardzo powierzchowna, że niemal ocierająca się o szkic. Kadrowanie też się
różni. Ale o dziwo pasuje to do „Lastmana”. I jakoś w niczym nie przeszkadza, a
bywa, że ma w sobie to tak zwane „coś”.
I to coś ma w sobie też „Lastman” jako taki. To nie
wybitna seria, shounenów nie detronizuje, ale jako rozrywkowa seria środka, coś
nieco innego z frankofońskim komiksie, sprawdza się dobrze. I dobrze robi
czytelnikom.
Komentarze
Prześlij komentarz