Pierwszy „Park Jurajski” to na pewno jeden z filmów
mojego dzieciństwa. Jeszcze nawet nie chodziłem do szkoły, kiedy pojawił się
boom na dinozaury, a ja mu uległem. I kupowałem figurki i komiksy, zbierałem
magazyn „Dinozaury” od DeAgostini, miałem encyklopedie, książeczki, album z
naklejkami z „Jurassic Park”… No a sam „Park” zajmował szczególne miejsce, bo
ożywiał na naszych oczach to, co każdy ożywione chciał zobaczyć. I zachwycał. A
najnowsza, szósta już część… Cóż, nie jest to najlepszy film z serii, chociaż
zdecydowanie najbardziej widowiskowy, ale ja i tak lubię ten schemat i chętnie
wgryzłem się – po raz kolejny, po raz ostatni – w tę opowieść.
Po wydarzeniach sprzed czterech lat wszystko się
zmieniło. Dinozaury wróciły i wędrują po ziemi, ale czy ludzie i śmiercionośne
gady mogą ze sobą współistnieć? Problemów nie brakuje, a dawni i nowi
bohaterowie będą musieli połączyć siły i rzucić się w wir przygody, która
ostatecznie rozstrzygnie o losie dinozaurów…
Pierwszy „Jurassic Park” unikał nadmiernego i zbyt
szybkiego pokazywania dinozaurów tak, jak wcześniejszy film Spielberga,
„Szczęki”, unikał pokazywania rekina. Ograniczenia techniczne? Celowy zabieg?
Tak czy inaczej, zadziałało, podsycając naszą ciekawość i potęgując efekt wow,
kiedy wymarłe gady w końcu pojawiły się na ekranie. Teraz na takie zabawy nie
ma już miejsca, nie ma czasu, ma być widowiskowo, dinozaury atakują nas więc od
pierwszych chwil i niemal nie znikają z ekranu. Bo takie są czasy, bo to film
oparty na efektach. Ważne by nie nudził. A czy nudzi?
Nie. Może nie porywa tak, jak pierwsze dwie czy
trzy odsłony serii, ale znudzony nie byłem, chociaż są tu pewne momenty, które
bym skrócił – w końcu całość trwa prawie dwie i pół godziny – niemniej zabawa i
tak jest miła. Bo oglądam te filmy tylko dla strony wizualnej i grania na moich
sentymentach, a ten i dobrze wygląda, i jakieś nostalgiczne nuty u mnie też
trącił parę razy. Choćby konkretnymi scenami, składającymi hołd klasyce.
Powroty aktorów do swoich ról, choćby Sama Neila, wielkiego nieobecnego serii,
a przecież głównego bohatera pierwszej i trzeciej części czy Laury Dern, też
robią swoje. I tym razem nie ma takiego niedosytu ich obecności, jak w części
poprzedniej.
Przede wszystkim króluje jednak akcja i
widowiskowość. Budżet sięgający niemal 190 milionów dolarów robi swoje i to na
ekranie widać. Twórcy i ekipa bawią się tym filmem, a my bawimy wraz z nimi. Owszem,
to nie ten poziom co jedynki i dwójki, które były filmami prawdziwie
magicznymi, ten jest tylko niezły, ale dobrze było wrócić do tego świata,
jeszcze raz spojrzeć na wymarłe gady i przekonać się, co tam słychać u dawno
niewidzianych znajomych. Pewnie to nie koniec, chociaż „Dominion” stanowi
zwieńczenie i ostatniej trylogii, i całej serii, bo zarobił w kinach niemal
miliard i nikt nie mówi o definitywnym finale, ale na chwilę obecną to ostatnia
część i nawet jeśli nie jest tak spełniona, jakby mogła i tak dobrze się ją
oglądało.
Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.
Komentarze
Prześlij komentarz