TELEFON STRACHU
Joe Hill, syn samego Stephena Kinga, nie ma zbyt
imponującej ilości ekranizacji swojej prozy na koncie – zresztą powieści i
opowiadań na tym koncie też ma chłopina nieszczególnie dużo – ale filmy i
seriale, jakich się doczekał, jak dotąd wypadały mniej lub bardziej, ale jednak
przyjemnie. I przyjemnie, nawet zresztą bardzo, wypada też „Czarny telefon”,
oparty na wczesnym tekście z debiutanckiego zbiorku „Upiory XX wieku”.
Przyjemnie oldschoolowy, miło zrealizowany, spodoba się fanom Hilla, fanom
Kinga i dobrych filmów grozy mających do zaoferowania coś więcej, niż tylko
odgrzewanie wciąż tego samego kotleta.
Lata 70. XX wieku. W Denver grasuje porywacz,
dzieci znikają, a… Właśnie, Finney i jego siostra Gwen nie mają lekkiego życia
z ojcem alkoholikiem. Przeżycia te jednak wydają się być przygotowaniem ich na
to, co nadciąga, bo wkrótce to chłopak staje się ofiarą zbrodniarza. Jednak nikt
nie wie, co wyniknie z całej tej sytuacji, gdy uwięziony w piwnicy chłopak
znajduje tytułowy czarny telefon i…
Prozy Joe Hilla nie da się nie da się nie lubić, jeśli lubi się prozę Stephena Kinga. A Kinga nie da się nie lubić, jeśli jest się fanem horrorów, szczególnie takich celujących czasem w coś więcej, niż tylko rozrywkę. Przynajmniej młodego Kinga. A Hill tego właśnie młodego Kinga z pomysłami, z pazurem, z ambicjami i z miłością do konwertowania ukochanych motywów przypomina i to pod względem tematyki, i od strony technicznej. Z ojcem popełnił zresztą kilka wspólnych tekstów, pokazując, jak obaj się uzupełniają i jak są sobie literacko bliscy. A skoro prace ojca to zawsze były idealnym materiałem dla filmowców – idealnym, nawet jeśli ci nie potrafili wykorzystać ich potencjału – prace syna też takimi są. I widzieliśmy to w świetnych, choć oczywistych do bólu „Rogach”, widzieliśmy w przyzwoitym „W wysokiej trawie” czy „NOS4A2”. A teraz widzimy w „Czarnym telefonie”.
Obok rogów to chyba najlepsza adaptacja prozy
Hilla. Pierwsze oczekiwania miałem takie, że ten film powinien być zrobiony na
luzie, bez przesadnej powagi, bo twórczość autora ma w sobie luz i
nonszalancję, bywa tak swojsko, po ludzku wulgarna i czasem wręcz potoczna,
dzięki temu kupuje nas, jak kumpel, który przy ognisku albo w barze snuje jakąś
historię, poklepując nas czasem po ramieniu. A tu proszę, Scott Derrickson, ten
gość, który potrafił zrobić niezłe filmy („Doktor Strange”, „Egzorcyzmy Emily
Rose”) czy przyzwoite przeciętniactwo („Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia”,
„Sinister”), a zarazem i kaszanę pokroju „Hellraiser: Wrota piekieł”, wziął i
zrobił to na poważnie. Tak na poważnie, jak to tylko możliwe. I wyszło to
świetnie.
Film ma klimat, ma emocje i wykonanie świetnie. Czy
straszy? Nie. Nie mnie, ale ja „Sinistera” oglądałem ze wzruszeniem ramion, a
są tacy, którzy mówią, że to straszne jest, więc… Niemniej jest klimat, jest
napięcie, jest zabawa motywami, schematami i chwytami. To też taka
sentymentalna podróż po tym, co w horrorach kocha. Szukanie metafikcji w tym
wszystkim, co się krytykom czasem zdarzało, moim zdaniem jest nadinterpretacją,
ale faktem jest, że to nie film jednej tylko warstwy fabularnej i ma nam sporo
do zaoferowania, choćby satyrę na swoje czasy. Mało jest współcześnie takich
horrorów, horrorów dobrych, nostalgicznych, nastrojowych, mających coś do
powiedzenia i pokazania. Warto go poznać.
Komentarze
Prześlij komentarz