I znów dostajemy kolejny tomik „Moriarty’ego” z
okładką zupełnie jakby nie z tej serii. Ale środek to ten sam stary dobry
„Moriarty”, co zawsze. Czyli bardzo udana i bardzo sympatyczna wariacja na
temat Sherlocka Holemsa, po którą warto jest sięgnąć.
William przekazuje Whiteleyowi dowody przeciw Izbie
Lordów. Czy jednak pokładane w polityku nadzieje się ziszczą? A może władza,
jaka teraz otrzymał, zdeprawuje go i pozbawi całej dotychczasowej dobroci?
„Moriarty’ego” polubiłem, bo lubię „Sherlocka
Holmesa”. Może nie tak mocno kupił mnie pierwowzór Arthura Conana Doyle’a –
choć cenię go i to bardzo – jak kupił mnie serial od „BBC”, który z Sherlocka
wycisnął co najlepsze, skondensował i dorzucił do tego jeszcze całe mnóstwo czegoś
od siebie, co absolutnie mnie kupowało. Więc od tamtej pory daję szansę
wszelkim takim wariacjom, choć zazwyczaj fanem zbytniego odchodzenia od
pierwowzoru nie jestem. Więc i sięgnąłem po „Moriarty’ego” i dobrze się stało.
Dlaczego? No bo to dobra rzecz, ale ważniejsze, że
z takich wariacji – a przyznam, że sporo ich czytałem, od „Sherlock, Lupin i
ja”, przez serię „Sherlock Holmes – Crime Alleys” po „Głęboki grób” – to
właśnie ta jest najlepsza. Bo nie odcina kuponików, nie czerpie korzyści
jedynie z tytułu, którym się podpiera, a bazując na kultowym pierwowzorze,
tworzy własną magię, własną estetykę, klimat własny. Bo to thriller, bo
dynamiczny, bo osadzony w historycznych realiach i ciekawie przyglądający się
sprawom społecznym tamtych lat, a jednak ma mangową dynamikę, ma podejście do
akcji, którego nie powstydziłyby się shounenowe bitewniaki, a jednocześnie ma w
sobie sporo dojrzałości i mroku większego, niż w shounenach.
Podoba mi się w nim to, jak bawi się schematami,
jak dobrze konstruuje postacie i akcję i jak to wszystko wygląda na papierze.
Bo wygląda świetnie, może dość sterylnie, może ta kreska jest czysta, niemalże
jak rysunek techniczny, ale dobrze się ją ogląda, sceny np. wybuchów robią
wrażenie, a samo oddanie choćby mrocznych alejek Londynu sprzed lat ma swój
urok, choć pamiętając chociażby szatę graficzną „Prosto z piekła”, trochę brudu
by tu nie zaszkodziło.
Tal czy tak jest świetnie. Mnie to kupuje, wciąga i
chociaż ostatnio odpuszczam sobie coraz więcej serii – czasu na to wszystko
brak, miejsca tym bardziej – „Moriarty” pozostaje dla mnie czymś, do czego
warto wracać. Więc wracam a Was zachęcam do poznania, szczególnie jeśli lubicie
oryginał Doyle’a.
Dziękuję wydawnictwu
Waneko za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz