To już siódmy tom wznowienia „Sandmana”. Przed nami
jeszcze tylko trzy części i seria główna się skończy. Poboczne pozostaną, tych
w końcu jest cała masa, a sandmanowe uniwersum rozwijane jest sukcesywnie, ale
skupiając się na tym, co najbardziej kluczowe, zbliżamy się już do finału i to
sporymi krokami. I nadal dobrze się bawimy, w końcu to jeden z najlepszych dotychczasowych tomów, chociaż wciąż to seria lekka i
nieskomplikowana, bardziej rozrywkowa, niż naprawdę ambitna, choć z pewnymi
ambicjami także. I z całkiem sporą dozą literackiego podejścia, które sprawia,
że dobrze się ją czyta.
Co tym razem czeka na władcę krainy snów? Jego
siostra Maligna, najmłodsza ze wszystkich Nieskończonych, swoją prośbą wciąga
go w kolejne problemy. Tym razem chodzi o poszukiwania ich brata – Zniszczenia.
A to jedynie początek rodzinnych spraw, które przyniosą Nieskończonym wiele
zmian…
„Sandmanem” wielu się zachwyca, uważając za
najlepszą serię w dziejach komiksu. Ja tytuł lubię, ale w taki letni sposób.
Nic, może poza momentem konwentu seryjnych morderców i samymi ilustracjami,
mnie tu nie rozpaliło. Nic też tak naprawdę nie zawiodło. Cenię sobie serię za
te bardziej literackie teksty, jakimi nas raczy i za klimat, budowany za sprawą
niesamowitych ilustracji. Ale wolę tytuły, które walą mnie przez łeb, naprawdę
poruszają i jednocześnie skłaniają do zadumy, do refleksji. A „Sandman”, jak to
„Sandman” (i jak to Gaiman) przede wszystkim stawia na fantastyczna wizję i
stonowanie – emocjonalne, intelektualne, tematyczne. Ma dobre pomysły, potrafi
je wykonać, ale nie przekracza pewnych bezpiecznych, sprawdzonych granic.
Robił tak przez sześć dotychczasowych tomów i
dokładnie to robi też w siódmym. Nadchodzą tu zmiany, dzieje się pewna
rewolucja, ale rewolucja to umiarkowana. Jest akcja, ale nie za szybka (co jest
jak najbardziej na plus), jest ciekawa treść, która ma momenty – bo momentami
właśnie „Sandman” stoi – jest dużo wszelkiej maści niezwykłości, jest popis
wyobraźni Gaimana, ale często to wszystko prosi się o coś więcej, o jakiś mocny
akcent, coś, co by poruszyło jakieś struny, zastymulowało intelektualnie. I tylko Maligna naprawdę super tu wypada, choć i tak wolę Śmierć.
Ale i tak to lubię. I tak chętnie wracam do tego
wszystkiego. Bo jako seria rozrywkowa „Sandman” stoi całkiem wysoko. Owszem, są
nawet w cyklach stricte rozrywkowych momenty lepsze, niż to, co serwuje nam tu
Gaiman, niemniej nadal wszystko to jest dobre, jest przyjemne, a przede
wszystkim jest znakomicie, klasycznie zilustrowane. I te grafik są nastrojowe,
klimatyczne, dopracowane, ze świetnym, prostym, ale dobrze dobranym kolorem i z
miejsca wpadają w oko.
Po siedmiu tomach nie czekam już, że seria mnie
trzepnie i zachwyci. Że nagle objawi mi się jej wielkość. Ale nadal bawię się
dobrze i chętnie raz za razem wracam do świata Morfeusza. I pewnie kiedyś
jeszcze raz przeczytam całość, już w rytmie, w jakim mi będzie to odpowiadało,
bez czekania na wydanie kolejnych części.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz