Cates to człowiek orkiestra. Taki spec od
wszystkiego – bierze w swoje ręce dowolną serię, potrafi w nią wczuć, a
jednocześnie wnosząc do niej swoją wrażliwość, albo ją rewolucjonizuje
(„Venom”), albo po prostu zmienia w bardzo dobrą rozrywkę („Doktor Strange”). I
bardzo dobrą rozrywką są też jego „Strażnicy galaktyki”, których oparł może na
zgranych motywach, ale zrobił to w tak przyjemny sposób, że naprawdę nie mam
tej pozycji właściwie nic do zarzucenia.
Strażnicy Galaktyki mieli odpocząć, odetchnąć, a…
Właśnie, na scenę wraca Powszechny Kościół Prawdy i chce wskrzesić swoje
mesjasza. Nic takiego? Problem w tym, że mesjasz to zagrożenie dla całego
kosmosu. A nawet dla samej Śmierci! Nasza ekipa potrzebuje więc pomocy szopa
Rocketa, ale ten ma własne problemy, w których też pomocy potrzebuje. A
sytuacja z każdą chwilą staje się coraz poważniejsza i groźniejsza…
Strażnicy Galaktyki, czasem określani mianem
Kosmicznych Avengers, z Avengersami od pewnego czasu znów dzielą coraz więcej
cech wspólnych. Na samym początku ich
kariery przygody, jakie były ich udziałem, bardziej przypominały kosmiczne
eventy, niż cokolwiek innego. Potem zmienił się nieco charakter serii, ale od
pewnego czasu znów rzecz ma rozmach i takie właśnie eventowe zacięcie. Dzieje
się więc dużo, czasem wręcz epicko i na pewno w znaczący sposób – tak dla
serii, jak i marvelowskiego kosmosu. I może, jak wspominałem, Cates opiera
wszystko to na tym, co już było, ale robi to z wdziękiem i udaje mu się
wycisnąć z tego coś, co spodoba się i fanom, i nowym odbiorcom.
W odróżnieniu od poprzedniego tomu, ten jest początkowo
(ale tylko początkowo) nieco mniej epicki, ale nadal ma rozmach i daleki jest
od nudy. Dzieje się tu dużo i szybko, ciekawie, czasem dramatycznie, czasem z
lekkością i nonszalancją, wszystko jest widowiskowe, rozwija elementy pozostałe
po poprzedniej odsłonie serii i… I kończy to wszystko, bo ten drugi tom to
zarazem ostatni – ostatni z piątego volume’u „Strażników galaktyki” i ostatni
Catesa. Po nim cykl przejmie Al Ewing, który dał nam świetnego „Nieśmiertelnego
Hulka” i parę rozczarowań pokroju „Znajdujemy ich, gdy już są martwi”, ale to
już temat na inną rozmowę. A tematem na tą jest to, że opowieść się kończy, ale
naprawdę w świetnym stylu.
A, jak na taki istotny tom przystało, bo każde
takie zakończenie swoją wagę ma, graficznie udziela się tu całkiem sporo
artystów. Jedni robią to w sposób bardziej cartoonowy, inni celują w realizm,
poziom jest nierówny, ale całość miła dla oka i odpowiednio widowiskowa. Taka
miała w końcu być więc wszystko jest, jak być powinno.
I jest fajnie. Przyjemnie się to czyta, przyjemnie
ogląda, Cates z rozmachem kontynuuje i kończy swoją opowieść, a zarazem pobudza
apetyt na więcej. Aż żal, że nie tworzył serii dłużej, za to trzeba mu być
wdzięcznym, że zmazał niesmak, jaki wielu pozostał po jego poprzedniku.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz