X-Men. Punkty zwrotne: Masakra mutantów – Chris Claremont, Ann Nocenti, Louise Simonson, Walter Simonson, Butch Guice, Alan Davis, Rick Leonardi, Sal Buscema, John Romita Jr, Bret Blevins, Terry Shoemaker, Jon Bogdanove, Barry Windsor-Smith

ZAPOBIEC MASAKRZE

 

Jedno duże wydarzenie zakończyło się niedawno w linii wydawniczej „Punkty zwrotne”, nadeszła pora na drugie. Tym razem padło na „Masakrę mutantów” i nadchodzący ciąg dalszy w postaci „Fall of the Mutants”. Czyli widać, że Egmont, zamiast kontynuować współczesne opowieści, sięgnął po klasykę i na razie w tej klasyce pozostanie. No i dobrze, bo świetne to historie, bo nadal robią wrażenie, a i graficznie jest tu na co popatrzeć. I tylko pozostaje mieć nadzieję, że już tą klasyką będą „Punkty zwrotne” stały i potem dostaniemy „Inferno”, „X-Tinction Agenda”, „X-Cutioner's Song” i „Onslaught”. A na razie mamy „Masakrę” i jest się z czego cieszyć, bo kawał dobrego to komiksu. I jednego z najbardziej zabójczych dla X-Men.

 

Poznajcie Morloków. Tu mutanci, ale nie tacy, jakich znamy – ci zrezygnowali z normalnego życia, ze świata i bliskich i żyją pod powierzchnią miasta we własnej społeczności. Ale komuś są oni nie w smak, ktoś chce ich zabić i wynajmuje do tego odpowiednich ludzi. Tak zaczyna się wielka masakra Morloków, którą przerwać próbują X-Men. Problem w tym, że nawet oni mogą nie być w stanie tego zrobić. A na dodatek to, co stanie się tam ich udziałem, już zawsze będzie ich prześladowało…

 

Chociaż wiele było opowieści o zagładzie mutantów, choćby w „New X-Men” mieliśmy wymordowanie całej wyspy przez nich zaludnionej, a wciąż to „Masakra mutantów” uchodzi za jedną z najmocniejszych historii tego typu. Czy jednak tak ją ocenicie, czy nie – kwestia gustu – trudno jest znaleźć tu coś, co mogłoby się nie podobać. Chris Claremont może i najwybitniejsze historie miał już wówczas za sobą – kiedy ta historia ukazywała się w 1986 roku i kilka lat minęło i od „Sagi Mrocznej Phoenix” i od „Dni minionej przyszłości” – ale wciąż był u szczytu swoich możliwości. Pisał lekko i treściwie, budując wszystkie najważniejsze idee i wątki, powielane potem przez innych. I miał niesamowite pomysły. To on wprowadził podróże w czasie chociażby do tej serii. Całą tę mroczną przyszłość. I to on zaczął crossovery i wewnętrzne eventy – „Masakra mutantów” była pierwszym z nich. Niby nic takiego, to zawsze była seria drużynowa, ale jednak każdy mutancki tytuł miał swój własny charakter i podążały oddzielną drogą, a tu splatają się w jedno, pokazując dobrze, że wszystko to jedna wielka rodzina.

 


Wiadomo, jak na komiks z tamtych lat przystało, rzecz jest przegadana, norma, standard. Ale jednocześnie jest dynamiczna, mnóstwo tu akcji, a treści jeszcze więcej. Bo każdy zeszyt, choć standardowej grubości, przez całe to rozmawianie więcej ma w sobie wątków i obejmuje większy zakres fabularny. A że Claremont robi to świetnie (a partnerują mu w dobrym stylu Louise Simonson, Walter Simonson i Ann Nocenti), z miłością, bo kochał tą serię i te postacie całym sobą, przekłada się to na tym większą przyjemność płynącą z lektury. A przecież świetnie to jest narysowane – Romita Jr. jeszcze operujący klasyczną kreską, ale już coraz bardziej ciążący do tego, co miał nam pokazać w latach 90. i niezapomniany Barry „Weapon X” Barry Windsor-Smith oraz Sal Buscema graficznie kradną cały show, dobrze robiąc naszym oczom.

 


I dobrze robi cały ten album. Świetna to rzecz, sentymentalna, wypełniająca też lukę w „X-Men” od TM-Semic, gdzie została pominięta i przede wszystkim po prostu kawał bardzo dobrego komiksu. Także na początek przygody z mutantami Marvela. Warto. Ze wszystkich wydanych w tym roku w naszym kraju „X-Men” to obok „Rodu M / Potęg M” najlepsza rzecz.


Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.



Komentarze