Dr. Stone #21 - Riichiro Inagaki, Boichi

CORAZ BLIŻEJ CELU

 

Przyszłościowo-przeszłościowych wariacji ciąg dalszy. Przyszłościowych, bo to jednak postapo SF, które dzieje się w dalekiej przyszłości, przeszłościowo, bo jednak to nowa epoka kamienia łupanego i trzeba wszystko jakoś ogarnąć, jak nasi przodkowie, robiąc sobie skok cywilizacyjny i ewolucję. Bo skokami to wszystko postępowało. I postępuje nadal, a teraz, na cztery tomiki przed wielkim finałem, susy te są jeszcze większe. Ale nadal fajnie się to czyta, fajnie to wchodzi i ogólnie ma się ochotę na więcej tego szaleństwa.

 

Punkt zero petryfikacji jest coraz bliżej! Nasi bohaterowie muszą jednak przedrzeć się przez Dżunglę Amazońską, by do niego dotrzeć, a wtedy… Właśnie, co tam znajdą? Co odkryją? I co na nich teraz czeka?

 

Finał coraz bliżej, to i bohaterowie blisko są już tego, co najważniejsze. Acz z tym finałem to bym tak nie przesadzał, bo kiedy piszę te słowa, choć nie jest o tym jakoś głośno, wyszedł dodatek do serii „Dr. STONE reboot: Byakuya”. Czyli losy ojca głównego bohatera po petryfikacji świata. No ale to pieśń przyszłości dla nas, jeśli oczywiście rzecz po polsku się ukaże, na razie mamy tomik 21 i fajnie jest. Jak zawsze przecież.

 

Dużo akcji, dużo strony techniczno-naukowej, ale bez akademickiego tonu, sporo humoru, masa sympatycznych postaci, fajny klimat… Nie ma tu nadęcia, jak to czasem w historiach o podstawach naukowych bywa, no ale to jest shounen, z całym dobrodziejstwem inwentarza, więc i z erotyką. Gdyby nauka w szkole była przekazywana tak, jak tu… No nie wiem, czy przeciętny nastolatek więcej by się nauczył, bo pewnie skupiłby się na czymś innym, ale na pewno przyjemniej uczestniczyłoby mu się w tych lekcjach.

 


No i są jeszcze te rysunki, które dla mnie od samego początku najlepsze są w „Dr. Stone’ie”. Owszem, fabuła jest udana i dobrze poprowadzona, nie nudzi, nie jest przeciągnięta i potrafi wciągnąć, ale to właśnie grafiki Boichiego, jak nieraz wspominałem, kradną cale show. Z jednej strony mamy prosty, typowo wielkooki design, gdzie w dużej mierze rządzi niemalże karykaturalne podejście do prezentacji postaci – od mimiki ich twarzy, przez fryzury, po nawet same ciała i ich krągłości – z drugiej mnóstwo detali i realizmu, które budują klimat, jaki zapada w pamięć na dłużej. I to się ceni.

 


Ot rzecz dla fanów shounenów, ale fajna. Ponad dwadzieścia tomów za nami, sporo wzlotów i upadków, a ja wciąż się nie nudzę. I wciąż chętnie sięgnę po więcej.

 

Dziękuję wydawnictwu Waneko za udostępnienie egzemplarza do recenzji.





Komentarze