Amazing Spider-Man. Epic Collection #25: Maximum Carnage – Tom DeFalco, Ron Lim, Terry Kavanagh, Alex Saviuk, David Michelinie, Mark Bagley, Tom Lyle, J.M. DeMatteis, Sal Buscema, Steven Butler, Scott McDaniel
Takiego wydarzenia (wtedy) pajęczy świat jeszcze nie widział. W ogóle serie o Pająku jako takie przed
rokiem 1993 nie znały eventów. Okej, tym mianem określa się kilka historii, jak
„Śmierć Gwen Stacy”, ale przed „Maxium Carnage” jedynie „Ostatnie łowy Kravena”
rozpisane były na zeszyty różnych serii ze Spiderem, a i one były po prostu
dłuższą historią, a nie jakimś wydarzeniem. Więc tak, to właśnie od tej
czternastoczęściowej sagi, która w tej chwili świętuje nie tylko swoje
trzydziestolecie, ale i doczekała się wznowienia (a polskie wydanie jeszcze w
tym roku) wszystko się zaczęło. A ja wracam po raz kolejny do tej historii,
równie często cenionej, co krytykowanej – historii dla mnie ważnej, bo to jej
finał był pierwszym „Pająkiem”, jakiego w życiu przeczytałem – i bawię się
jeszcze lepiej, niż przed laty, a i wtedy bawiłem się naprawdę dobrze.
W życiu Petera nie dzieje
się najlepiej. Po śmierci Harry’ego, musi poradzić sobie z żałobą i
konsekwencjami ostatnich wydarzeń, a także faktem, że MJ prosi go by choć na
trochę przestał być Spider-Manem. Czy Parker będzie miał ku temu okazję?
Niestety nie. Oto z więzienia Ravencroft ucieka Carnage. Do tego zabiera ze
sobą Shriek. A to zaledwie początek jego planów! Na Pająka czeka starcie, na
jakie może nie być gotowy. Do tego na scenie pojawiają się kolejne postacie,
takie jak Venom, a sytuacja komplikuje się coraz bardziej. Czy uda się
powstrzymać szalonego symbionta zanim dojdzie do tragedii?
Z historiami, które
stawiają na akcję tak to już bywa, że jednych zachwycają, innych rozczarowują.
Ostatnio przekonuję się jednak, że o ile nowości od Marvela coraz bardziej mnie
zawodzą, o tyle klasyka kupuje coraz bardziej. „Maximum Carnage” po raz
pierwszy poznałem ćwierć wieku temu, była to pierwsza spidermanowa opowieść,
jaką czytałem – jak już wspominałem na wstępie. Wtedy mnie kupiła, bo
symbiontów dużo, a tych uwielbiałem, bo fajne postacie gościnne (Cloak, Dagger,
Kapitan Ameryka itp.) i wątki poboczne, bo klimat… Po latach, gdy wróciłem do
niej, byłem już nieco rozczarowany nadmiarem akcji, którą można było ograniczyć
do kilku zeszytów. A potem jednak mnie to wszystko znów kupiło i teraz – a
najbardziej te części, pisane przez Micheliniego i DeMatteisa, aż żal, że to
nie oni całość robili. Ale reszta też radę daje.
Największym plusem
całości jest, oczywiście, akcja. Rozpisana na czternaście rozdziałów miała
pełne prawo nudzić, ale nie nudzi. Dzieje się tu dużo, choć bywa że nieco
monotonnie, postaci jest wiele, a tempo odpowiednie – jest tu miejsce na
dynamiczne starcia, gdzie króluje efekciarstwo, ale i na bardziej skupione na
postaciach, przegadane momenty, a te momenty autentycznie znakomite są. No bo mamy
tu sporo z mrocznej ery komiksu, dzięki czemu Peter zamiast rzucać żartami, jest
bardziej ponurym, zamyślonym bohaterem, w którego głowie rodzi się wiele
filozofujących dywagacji, a ekipa twórców świetnie wykorzystała relacje między
bohaterami – co szczególnie widać u DeMatteisa, który serwuje nam też ciekawie
ukazany obłęd. No i jest tu też coś z horroru i fantastyki ocierającej się o
symbolikę, ale przede wszystkim króluje akcja, pełna widowiskowych scen, które
zapadają w pamięć.
No i jeszcze słówko o
wydaniu, bo a) mamy tu „Maximum Carnage” w komplecie, bez cięć, jakie pamiętamy
z polskiego wydania i b) jeszcze dodatkową powieść graficzną, gdzie spotykają
się Pająk, Puni i Sabretooth. Niby to ostatnie to drobiazg, a cieszy (właśnie
dlatego czekałem na wznowienie tego tomu, zamiast sięgnąć po „Carnage’a’” zbierającego
tę samą opowieść i kilka innych z nim w roli głównej). Ale przede wszystkim
fajnie było do tego wrócić, powspominać, jak to epickie było swego czasu, kiedy
nie mieliśmy większych rozmachem eventów (w Polsce wychodziło to w miesięczniku
„Amazing Spider-Mana” w numerach 11/1995-5/1996, w oryginale trwało to krócej,
ale rzecz rozpisana była na pięć pajęczych tytułów z czego jeden, „Spider-Man
Unlimited” powstał specjalnie z tej okazji)) i zachwycić się ilustracjami. Bo tak,
te robią wrażenie, Bagley jest znakomity i nastrojowy, jeszcze lepiej wypada
prosty, ascetyczny Buscema, a reszta fajnie się w to wszystko wpasowuje.
W skrócie: warto. Nie jest
to ambitny komiks – choć miewa ambitne momenty – nie jest też jednolity poziomem,
bo pracowała nad nim całkiem spora ekipa twórców, ale jest bardzo dobry i robi
wrażenie swoim rozmachem (tak, tak, nadal, choć znamy większe opowieści) i
pewną tematyczną spójnością, w ramach której się porusza.
Komentarze
Prześlij komentarz