W końcu jest chyba najbardziej wyczekiwana przeze
mnie książkowa premiera tej jesieni – przynajmniej na polskim rynku, ale to nie
miejsce i nie czas na to. Bo skoro jest Tolkien, jest ten trzeci tom „Historii
Śródziemia” i tym się teraz jaram, to na tym się skupiam. A trzeba przyznać, że
jest na czym, bo raz, że to wyśmienita lektura, coś, co poznać warto i trzeba,
jeśli ceni się Tolkiena – czyli jeśli ceni się dobrą fantastykę i dobre
pisarstwo – dwa, że to spore wydarzenie, bo o ile dwa poprzednie tomy to było wznowienie
tego, co już kiedyś na polskim rynku mieliśmy (choć w wersji rozbitej na trzy
tomy), o tyle „Ballady Beleriandu” to rzecz jeszcze dotąd nad Wisłą nie wydana.
Więc fani brytyjskiego mistrza mogą zacierać ręce i zachwycać się, jest czym.
Co znalazło się w tym tomie? Cóż, to, co już
czytelnicy znają, ale w nowych wersjach. A właściwie najczęściej to starych,
pierwszych czy drugich wersjach, różniących detalami bardziej, niż konkretami,
ale jednak.
A które to historie? Mamy tu dwie wersje losów
dzieci Húrina i również dwie wersje opowieści o Berenie i Lúthien, w tym jedną
z komentarzem C.S, Lewisa i jedna znana jako „Ballada o Leithian”, czyli
swoisty pierwowzór tego wszystkiego. Jest tu też porcja wierszy / poematów
porzuconych przez autora, przedstawiających ucieczkę Noldolich z Valinoru, losy
Eärendela i dzieje upadku Gondolinu.
No i to zajmuje jakieś pięćset stron, pozwalając
nam jeszcze raz przeżyć to, co znamy już z „Silmarilionu” czy dodatkowych książek
znanych już na polskim rynku. A jednocześnie możemy obserwować, jak zmieniał
się sam tekst, jaką ewolucję przechodził, czym różniły poszczególne wersje i –
jeśli pamiętamy dobrze to, co wyszło już w naszym kraju – jak to ostatecznie
się wszystko dopełniło. I odkrywanie tego wszystkiego jest naprawdę
fascynujące, nawet jeśli są to wersje niepełne, fragmentaryczne czy odbiegające
od wyznaczonego kanonu.
Wiadomo, nie jest to lektura lekka, prosta i
przyjemna. Proza Tolkiena zawsze była bardziej wymagająca, niż większość
fantasy – i dzięki temu o wiele bardziej satysfakcjonująca i zachwycająca – a w
tej formie wymaga jeszcze więcej. Jeśli czytaliście poprzednie tomy – albo chociaż
„Niedokończone opowieści” – wiecie już co i w jakiej formie mniej więcej tu na
Was czeka. Wiadomo więc, to rzecz dla fanów, fascynatów, zagorzałych miłośników
Tolkiena i jego fascynującego świata, ale ci – a tych przecież nie brakuje –
będą urzeczeni i zachwyceni. Szczególnie dalszymi tomami, które przyniosą
więcej nowych materiałów i rzeczy dotąd nieznanych – część miałem okazję
przerobić swojego czasu i przyznam nie mogę się doczekać polskiej edycji.
No a ta edycja to w ogóle samo dobro. Piękne to
jest – spójrzcie chociażby tylko na tę okładkę, las, noc, klimacik i rewelacyjne
wykonanie – w twardej oprawie, z obwolutą… No ręce same wyciągają się po to, a
na półce super rzecz wygląda. A już cała seria to w ogóle będzie prezentować się,
jak ozdoba biblioteczki. Więc bierzcie, bo warto, jak mało co w wydawanej
obecnie fantastyce.
Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.
Komentarze
Prześlij komentarz