Dziewiętnasty tomik „Dragon Balla Super” to rzecz dokładnie
taka, jakiej mogliśmy się spodziewać po poprzednich częściach. Co to znaczy? Że
dostajemy po prostu kolejną porcję walki i braku spójności. Dynamiczna, szalona
akcja, typowa dla serii, ale jednocześnie przełamana porcją humoru, za sprawą
powrotu Jaco i kilku intrygujących momentów, kiedy na scenę znów wkracza ojciec
głównego bohatera. Ale ten Bradock jednak nadal jakoś tak nie pasuje do tego
wszystkiego w takiej formie i z takim charakterem, jakie widzimy tutaj.
Walka z Ogrzewersami trwa! Gdy Granola kończy
najprawdopodobniej zabity przez przeciwnika, wydaje się, że nie ma już żadnej
nadziei. Ale wtedy Vegeta przekazuje Gokū resztki swej energii, a ten znów
staje do pojedynku. Tylko czy ma szansę? Siłowo nie, ale przecież mogą istnieć
techniki, których wróg nie zna. Pozostaje jednak pytanie czy to wystarczy…
Ten tom rozbity jest właściwie na dwie części.
Jedna z nich to czysta walka, gdy raz jedna strona dostaje po mordzie, raz
druga, akcja pędzi na złamanie karku, dewastowane są coraz większe połacie
terenu, a my dobrze się bawimy, chociaż czytamy to już po raz n-ty i właściwie
to starcie nie różni się niczym od innych jemu podobnych. Ale na tym właśnie
polega siła shounenowych bitewaniaków, które serwując nam wciąż to samo, są w
stanie zachować poziom i wciągnąć czytelnika. Wiem, że pisałem dokładnie to
samo raz za razem, jednak trudno w tym wypadku powiedzieć coś innego. A tym
trudniej coś świeżego, nowego czy jakkolwiek odkrywczego.
Ale potem dochodzi do tego humor związany z Jaco,
który tak wiele wnosi do opowieści. Akcja wówczas nie zwalnia, ale przełamują
ją dowcipy, udane, nawet jeśli czasami niesmaczne. Mamy tu puszczanie oka do
fanów (sceny z wanną), mamy też dalece bardziej popkulturowe nawiązania
(przeciwnik wpadający w wóz z gnojem to wypisz wymaluj scena z „Powrotu do
przyszłości”). A wszystko to łączy się z
sentymentami i odkrywaniem przeszłości. No i – uwaga spoiler – Gokū ma szansę
zobaczyć w akcji swojego zmarłego ojca i przypomnieć sobie to i owo z
dzieciństwa. A to naprawdę miły akcent, szczególnie dla tych, pamiętających OVA
z Bardockiem w roli głównej, nawet jeśli to, jaki ten jego ojciec tu jest nie
do końca wypada tak, jak powinno.
I właśnie to te rodzinne wątki są jednym z
najlepszych, co seria „Super” ma obecnie, a może nawet i od samego początku do
zaoferowania, a zarazem jednym z największych minsuów. Właściwie obok momentów
z Jaco to chyba moje ulubione sceny w całej serii, choć jednocześnie ciężko mi
przymknąć oko na to, jaki Bradock jest – absolutnie nie taki, jak
przedstawiciele jego rasy, których był przecież konkretnym reprezentantem. Mimo
to elementy te stanowią coś, co dodaje jej świeżości, stanowi przełamanie
typowo bitewniakowych schematów, które obciążają cykl i zapewnienie nam nieco
ciekawszego zaplecza obyczajowego, połączonego ze sporą dozą dramatyzmu.
Oczywiście walenie się po mordach też tu jest, akcja pędzi na złamanie karku, a
szata graficzna jest miła dla oka. Bo Toyotarou zachowują charakter prac
Toriyamy, z jednoczesnym dodaniem do niego większej ilości detali czy
zagęszczenia kadrów.
Słowem podsumowania: warto. Wciąż, nadal, zawsze.
„Dragon Ball” to klasa sama w sobie i rzecz, która się nie starzeje, ani tym
bardziej nie zawodzi. Ja uwielbiam serię i wracam do niej ciągle, chociaż wciąż
serwuje mi dokładnie to, co już znam. Bo i jednocześnie wciąż potrafi nas
czasem czymś pozytywnie zaskoczyć, jak robi to w tym tomie.
Komentarze
Prześlij komentarz