„Karolcia”. Wiecie, że ja tego do tej pory nie
czytałem? Klasyk literatury dziecięcej – w ogóle klasyk już – a ja jakoś zawsze
gdzieś obok tego i na dodatek nigdy mnie książeczka ta nie pociągała. Nie, że
takiej literatury nie lubię, bo lubię, wieczne dziecko zawsze w sobie pielęgnuję
i tyle, no ale jakoś tak się złożyło, że trochę to inna literatura tego typu skupiła
na sobie moje zainteresowania i to na niej się skupiłem. No ale „Karolcia”…
Okazja się pojawiła, a że moja lepsza połowa zawsze to chwaliła, sentyment ma i
w ogóle, postanowiłem i ja poznać w sumie chyba najważniejsze dzieło
nieodżałowanej Marii Krüger i muszę przyznać, że nadal znakomite, nadal świetne
i zapewniające dobrą, wartością rozrywkę młodym – tak ciałem, jak i duchem.
Tytułowa Karolcia to ośmioletnia dziewczynka, jakich wiele. Warszawianka, mieszkająca z rodzicami i ciotką (a wkrótce także przyjaźniąca się z sąsiadem Piotrusiem) i wszystko, co dzieje się w jej życiu, każde zdarzenie i problem, wydaje się takie zwyczajne i…
I nagle wszystko się zmienia, kiedy Karolcia znajduje niebieski koralik. Niby to nic takiego, koralik, jak koralik, ale okazuje się, że potrafi spełniać życzenia. Więc zaczyna je spełniać, nie tylko dla siebie samej. Rzecz w tym, że z każdym kolejnym życzeniem błyskotka maleje. A tu jeszcze zła czarownica chce go zdobyć i…
Każdy z nas ma jakąś lekturę z czasów dziecięcych,
którą wspomina szczególnie dobrze i wyjątkowe miejsce zajmuje w jego / jej
sercu. Ja za tych szczenięcych lat bardziej komiksowo-filmowy niż książkowy
byłem, więc bardziej w tym kierunku bym szukał. To tak dla formalności. Dla
mojej lepszej połowy to jednak jedna z ulubionych lektur czasów przedszkolnych,
nostalgia, sentyment i w ogóle. A że ja to taki typ, co z ukochaną osobą
dzielić chcę jak najwięcej… I tak docieramy do tej chwili, kiedy jestem po
„Karolci” i, jak wiadomo już po wstępie, nie żałuję.
Przeurocza, ujmująca, sympatyczna – taka jest ta
książeczka. Tu bajkowość, tam przygody, przesłanie, magia. Są tu momenty, które
jakoś tak kojarzyły mi się z „Alicją w Krainie Czarów”, są elementy, które mają
w sobie też różne inne znajome rzeczy, ale to tylko pozory, bo rzecz ma własny
charakter, klimat i w ogóle inną idzie drogą, choć niby podobną. No i mi
osobiście lepiej to podeszło, niż ta wspomniana „Alicja”, której fenomenu nie
zrozumiem już chyba nigdy. Ta książka ma też swoją swojskość, ma ten urok
klasyki i jednocześnie masę ponadczasowości. Rzecz ukazała się po raz pierwszy
w 1959 roku i od tamtej pory doczekiwała się niezliczonej ilości wznowień,
wydania audio, kontynuacji (zarówno napisanej przez autorkę, jak i już
późniejszej, stworzonej po jej śmierci) czy adaptacji scenicznej. Miał być też
film, niemal ukończono go jakieś piętnaście lat temu, ale na niemal się
skończyło i tyle. Ale to pokazuje, że książka nie tylko wychowała kilka pokoleń
czytelników, ale wciąż ma się dobrze, wciąż jest atrakcyjna i wciąż ma w sobie
to coś.
Czy trzeba coś jeszcze dodawać? Chyba nie. Może
tylko tyle, że nawet mając swoje lata na karku – i nieraz zresztą określając
się mianem dziadersa, bo to już ten wiek przecież – doceniłem i bawiłem się
naprawdę dobrze. No i przez chwilę znów mogłem poczuć się, jak dzieciak, a to
zawsze duży plus dla każdego dzieła, niezależnie od reprezentowanego przez nie
medium.
Komentarze
Prześlij komentarz