Nakitaku
naru you na moonlight
Denwa mo
dekinai midnight
Datte
junjou doushiyou
Haato wa
mangekyou
- DALI
„Sailor Moon Cosmos”. Długo chciałem obejrzeć, bo
wiadomo, kto żył w latach 90., wychował się na tym, sentyment ma, więc wypada i
trzeba. A tu, choć mamy boom anime w polskich kinach, jakiego nadwiślański kraj
nigdy wcześniej nie widział, „Sailorki” zostały pominięte. Szkoda, bo fajnie byłoby
te dwa filmy zobaczyć na wielkim ekranie, najlepiej połączone w jeden, jak
przed laty stało się to z „Dragon Ballem”, ale co zrobić. Teraz, w końcu, na
rynku azjatyckim rzecz wyszła na nośnikach kina domowego i pojawiła się okazja
nadrobienia zaległości. No i, cholera, warto było. Nie jest to wielkie kino,
ale na sentymentach gra tak, że nie mogę. I zdaję sobie, że to film, który
wrażenie zrobi na tych, którzy śledzili przygody Usagi za dzieciaki, którzy
wtedy czytali mangę, anime comicsy i inne takie, że to dla dziadersów – takich na
dodatek nostalgicznych – ale o to właśnie chodziło, tego oczekiwałem i to
dostałem. No prawie, bo jednak wolałbym bardziej klasyczną oprawę graficzną,
ale cóż, taki znak czasów.
Po ostatnich wydarzeniach dla bohaterów nastał czas
spokoju. Nie wiedzą jednak, że to dopiero cisza przed burzą, bo na horyzoncie
czai się nowy, potężny wróg – Galaktyka Cieni. Nadchodzi czas nowych spotkań,
sojuszów, ale i rozstań oraz strat. Jak poradzą z tym sobie nasze dziewczyny?
Wiecie, jak to było (bo chyba każdy, kto interesuje
się mangą i anime, nawet jeśli nie urodził się przed 1990 rokiem, wie takie
rzeczy). Był rok 1995 (miałem wtedy siedem lat), kiedy Polsat puścił nam „Sailorki”.
I się zaczęło. Nie, żebyśmy wcześniej nie mieli anime, ale brakowało nam czegoś
takiego dla starszych odbiorców, bardziej flagowego i w ogóle. Bo „Kot w butach”,
„Pszczółka Maja” czy „Muminki” (okej, „Muminki” były nie tylko dla dzieci, ale
to jednak nie takie stricte anime przecież, bo koprodukcja, a i tak kierowana
głównie do najmłodszych) to jednak inna bajka. „Sailorki” okazały się czymś zupełnie
nowym i od nich się zaczęło. Potem mieliśmy „Dragon Ball”, „Pokemony” i inne,
ale dla wszystkich właściwie „Czarodziejka z Księżyca” była tym pierwszym
razem, tym, co ich zmieniło, zadziałało no i zapoczątkowało boom na japońską
popkulturę w naszym kraju.
A na świecie to też wielki hit i w ogóle. Rzecz
ceniona i uwielbiana. Więc wiadomym było, że choć seria zakończyła się w 1997
roku (filmu live action z 2003 nie liczę), marka nie zostanie porzucona na
zawsze. I nie została, bo od 2014 do 2016 roku z okazji 20-lecia „Sailorek”
mieliśmy okazję oglądać serial „Crystal”, czyli nową ekranizację mangi, bez
fillerów, wierną jedynie oryginałowi. I to „Crystal” to tak nie do końca się
udało (głównie przez przeciętną animację z dużą dozą kiepskiego 3D – jak chcecie
więcej wrażeń, odsyłam do jednego z numerów „Kawaii”, gdzie z lepszą połową
rozleglej to opisaliśmy), ale jednak powstało. No i serial jako taki zakończył
się przed zakończeniem opowieści, a tą postanowiono kontynuować w filmach. Najpierw
w 2021 pojawiły się dwie kinówki od Netflixa („Eternal”), a niedawno dołączyły
do nich dwa filmu z podtytułem „Cosmos”. No i ten „Cosmos” to w końcu powrót na
jaki liczyłem, bo „Eternal”, choć wizualnie lepszy od serialu, tak jeszcze nie
do końca mnie kupował.
Oglądam i dobrze jest. Oglądam i wjeżdża opening, a
mi morda się cieszy i coś łapie za serducho, bo znów mamy „Moonlight Densetsu”,
którego brak był największym minusem serii „Crystal” (z całym szacunkiem dla
masy świetnych piosenek z seriali, ale to zdecydowanie najlepszy opening ever).
I coś mnie rusza… No cholera, stary dziad, a mnie to rusza (słowa z piosenki Nakitaku
naru you na moonlight stają się tu jak najbardziej na miejscu). Zupełnie,
jakby ktoś teraz zrobił nowe „DB” i nagle cisnął mi w twarz „CHA-LA HEAD-CHA-LA”
albo „Dan Dan Kokoro Hikareteku” (w wersji „Field of View”, wiadomo). Fabularnie
filmy, jak manga, lekko, prosto i dynamicznie. Romantycznie, ale i widowiskowo.
Szojkowo, trochę kiczowato, czasem zabawnie, czasem dramatycznie, acz z
urokiem. Wizualnie jest przyjemnie, komputerowe tricki nie zachwycają, ale nie
ma też tak, by aż raziły w oczy, jak w serialu. Ogólnie, jak pisałem, lepiej by
było, gdyby postawić na klasyczną animację, ale tego już się nie robi, więc i
tak dobrze, że nie wyszło źle i popatrzeć mamy na co.
Na ekranie dzieje się sporo, rzecz łącznie trwa
ponad dwie i pół godziny, ale czas wykorzystany został dobrze, na nudę nie ma
miejsca, akcja nie jest pospieszona, całkiem wyważone to i dobrze skrojone. Oparte
na ostatnich trzech tomach mangi, sprowadza w końcu, po niemal dekadzie, do
finału całą opowieść. I chociaż to znamy, chociaż wiemy już co i jak, w tym
finale jest coś ekscytującego. Coś, co działa. I przede wszystkim jest godnym
finałem – i godnym powrotem do marki.
Więc warto. Jeśli lubicie „Sailorki”, poznać powinniście, a wręcz musicie. Obyśmy doczekali się jeśli nie polskiego wydania (bo na to nawet nie liczę), to chociaż polskiej wersji językowej w którymś streamingu.
Komentarze
Prześlij komentarz