Dragon Ball Super #23: Chō Kakusei! Son Gohan – Akira Toriyama, Toyotarou

OSTATECZNE PRZEBUDZENIE SON GOHANA

 

Jest pierwszy tom „Dragon Balla Super” wydany po śmierci Akiry Toriyamy. Co prawda zbiera on jeszcze rozdziały, nad którymi Tori pracował (choć wiadomo, że seria i tak była bardziej przez niego nadzorowana, niż współtworzona), ale jednak duch tragedii unosi się nad tym wszystkim. Abstrahując od tego, dzieje się w tym tomie sporo. Kolejny story arc w „Dragon Ballu” dobiega do końca (mniej więcej, bo większość kolejnego tomu to będzie taki epilog do niego), a my jednocześnie dostajemy jubileuszowy, setny rozdział serii. Szkoda tylko, że sporo rzeczy zwyczajnie tutaj zawodzi, jak nie zawodziło w czasach, gdy nad „Smoczymi kulami” pracował tylko sam Toriyama.

 

Walka z Cellem Max trwa! Goten i Trunks mają uratować sytuację, ale nie ćwiczyli – przez ostatni szlaban – więc ogólnie średnio im to idzie. I nawet ani połączenie sił z androidami, ani nieudana fuzja nic tu nie pomagają. Pora więc by Gohan, wraz z pomocą Piccolo, pokazał na co naprawdę go stać i powtórzył swój sukces pierwszego starcia z Cellem, kiedy był jeszcze dzieckiem…

 

No i wiecie doskonale co jest dalej. Nie tylko jeśli widzieliście film kinowy, na którym to wszystko oparto, bo i jego fabuła, i fabuła tych rozdziałów to po prostu kopiowanie niemal jeden do jednego, tylko z postarzeniem postaci, tego, co było za pierwszej „Sagi Cella” lata temu. Tylko, że w formie prostszej, mniej ciekawej i bardziej dostosowanej dla tych, którzy zamiast treści wolą wizualny odbiór. Więc w skrócie bohaterowie po gębach walą się zajadle, mało gadają, humoru ciut się udało wtrącić no i to tyle. Nie ma za bardzo o czym pisać, nadal jednak ma to swój urok, fajnie się czyta, i przyjemnie odchodzi to fabularnie od anime tam, gdzie może, dzięki czemu lepiej się to czyta, niż oglądało tą mocno wtórną kinówkę. Tu ta wtórność jakoś mniej jest eksponowana niż tam, dzięki całkiem sporej dozie wątków pobocznych, ale i tak niestety nadal wali ona po oczach, a szkoda, bo „DB” zasłużyło na coś zdecydowanie lepszego. Tym bardziej, że wieńczący tomik setny rozdział, tak bardzo swego czasu przeze mnie oczekiwany, to spory zawód. Spoilerowo będzie, więc kto nie chce, niech nie czyta, ale… Właśnie, problem w tym, że to bardzo ważny moment, setka, to trzeba uczcić i w ogóle. Ale bałem się, że tym uczczeniem stanie się pokazanie walki Gokū i Vegety i zwycięstwa tego drugiego i dokładnie to dostajemy. Czyli setny epizod to nic innego, jak dokończenie fabuły filmu i nic więcej. Na dodatek samo starcie przebiega zbyt szybko, kończy się na samym początku, potem trochę gadania i domykania, ale niedosyt pozostaje. I niesmak, bo serio czegoś oczekiwaliśmy, na coś liczyliśmy, że zacznie się nowe, że coś fajnego dostaniemy, a tu nic. I nawet w wydaniu tomikowym nie mamy tej atrakcji w postaci kilku kolorowych stron, którą mieliśmy w magazynie.

 


Za to nadal o niebo lepiej się to ogląda, niż film, bo tam CGI, 3D, komputerowe fajerwerki, nowoczesność i... i brak serca, brak ducha, a tu kawał dobrej roboty, z klimatem, z widowiskowymi scenami i wyśmienitą dynamiką scen walki. Niby nieruchomy obraz, a więcej w tym życia, niż na filmie. Choć nadal gdyby tak zrobił to Tori, nie Toyo, byłoby o niebo przyjemniej. No ale jest, jak jest. nieźle, ale to już nie to. A momentami aż żal d… ściska, gdy potencjał jubileuszu zostaje zrujnowany. Ładnie się zapowiadało, a skończyło… No jak zawsze. Jeszcze ze słabą, przesadnie podkręconą komputerowo okładką, która nie ma ducha i charakteru dawnych okładek serii (i, jak to u autora bywa, skopiowana jest z innej pracy). Szkoda tylko, że Tori już nie żyje i nie wyniesie już tej serii na dawne wyżyny, bo mam obawy, że Toyotarou niestety to wszystko pociągnie ze sobą na dół, kontynuując dzieło mistrza bez jego nadzoru.

Komentarze