Nieśmiertelny Hulk #3 – Al Ewing, Joe Bennett

HULK DLAEJ ŻYJE

 

Nieśmiertelny Hulk tom trzeci. No i pewien spadek formy, bo już coraz mniejsze to wrażenie robi, coraz większym akcyjniakiem się staje, a i przy okazji to filozofowanie, choć dość tanie dotąd, jakoś się rozmyło. A i parę spraw się przekombinowało, że o sztampowym wątku SF nie wspomnę. Ale nadal jakoś fajnie się to czyta, nadal dobrze leci - lektury starcza na półtorej godziny - i w sumie nadal warto polecić.


Fortean się uparł i nie zamierza odpuścić. A właściwie jest gotowy na wszystko, byle tylko zniszczyć Hulka - i to wszystko osiąga... samemu stając się jednym z potworów Gamma. Czy to jednak wystarczy by pokonać nieśmiertelną bestię?

Tymczasem Hulk toczy własny bój, tym razem szykując się do wcielenia w życie planu zniszczenia świata ludzi. A przynajmniej w kształcie, jaki znamy - kształcie, który ten świat, jego złoża naturalne i przyrodę niszczy. Jego pierwszym celem ma być Roxxon, któremu jak dotąd wszystko uchodziło na sucho. Czy w starciu z korporacją mającą u władzy bestię nie wpakuje się w jeszcze większe tarapaty?


Okej, to może zacznę od minusów. Nie ma ich wiele, jak na Ala Ewing to wręcz wielka seria i aż dziw, że gość, który straszył nas przeciętniakami z Avengers czy Znajdujemy ich gdy już są martwi zrobił coś tak świetnego. Nie powiem, że idealnego, bo filozofowanie czasem staje się tu absurdalne, brak w nim wyważenia i z dużymi (bo nie da określić się ich mianem „wielkich”) słowami nie idą w parze wielkie treści. Ale i tak jest bardzo dobrze. Wracając jednak do tych minusów to w tym tomie jest mocna schematyczność, która była tu od początku, ale wtedy jeszcze się jej tak nie czuło. Każda fabuła w tej serii składa się na przemian z zeszytów przegadanych, próbujących wciąż i wciąż wyjaśniać demony nękające Hulka, a potem mamy akcję i znów gadanie. I od nowa. Wciąż w tym samym układzie, wciąż z tymi samymi tematami i wciąż powracaniem tych i owych zza grobu. I z wiecznym zapętlaniem się wciąż w tych samych granicach tematycznych.

 


Ale leci to i tak całkiem fajnie, bo nastrojowo, a choć niestety mniej już horroru, którym wszystko to stało, dalej rzeczy idzie w mroczne klimaty, dobrą akcję i fajne skupienie się na rozdartej, poszarpanej psychicznie postaci. Hulk w ich wykonaniu, to typ, którego trzeba się tu bać. Bohater, ale i zagrożenie. Czyli taki, jak być powinien. Do tego z wieloma jaźniami, działającymi to ze sobą, to przeciw sobie. W tej całej akcji i plątaninie wątków i postaci, w której motywacje nie zawsze mają szansę wybrzmieć, a rys bohaterów bywa traktowany po macoszemu, zanika gdzieś składnik religijny, który ciekawie wybrzmiewał dotychczas. Pojawia się za to SF i to moim zdaniem niespełnione. Męczę się czytając serie Sci-Fi Ewinga, gdzie więcej jest kiczu, niż czegokolwiek innego i to samo mam tu. O ile oparcie świata przyszłości na barwach można byłoby fajnie obronić - on nie obronił niestety - o tyle widok kolejnej dystopijnej przyszłości uniwersum Marvela już nie. Bo ile można? Zawsze to podobnie wygląda i podobnie się kończy, temat zaczęty przez przygody X-Men, przez dekady wałkowany był tak, że aż nim rzygam, a wraz powraca. I u Ewinga wraz jest taki sam, bez pomysłu, bez przełamania, chyba tylko dla pokazani... Sami zobaczycie tego Hulka. Ale ile można?

 


A jednak mimo to nadal to wszystko daje radę. Świetnie zilustrowana, dobrze wydana – fajnie, że Egmont serwuje nam podwójnej grubości tomy – naprawdę znakomicie wchodzi właśnie głównie dzieki tym ilustracjom Bennetta, który robi robotę (i pokazuje, że towarzszący mu artyści to jednak nie ten poziom i nie potrafią tak pójść w klimacik, a szkoda). No i warto pamiętać, że to pierwsza regularnie wydana na polskim rynku seria ze Szmaragdowym Kolosem, ważnym marvelowskich bohaterem, a u nas jakoś tak przez lata pomijanym i tylko sporadycznie pojawiającym się tu i tam, głównie w różnych kolekcjach. 

Komentarze