KORPUS
ZIELONYCH KOLOSÓW
Czwarty tom Nieśmiertelnego Hulka. Czyli
lepiej jest niż w poprzednim, ale to jednak nie poziom pierwszych dwóch odsłon.
No nic nie poradzę, że choć fajnie się to czyta, mam wrażenie, jakby Ewing
uparł się, że musi tą serią dociągnąć do pięćdziesięciu numerów, więc ciągnie.
A to wszystko ciągnie się i wlecze czasami. Cały tom zaś to nic innego, jak
wciąż ten sam odtwarzany schemat, połączony z odkryciem kolejnego sekretu Hulka
i całkiem fajna akcją z Xemnu, ale powiem, że jakoś to mniejsze wrażenie robi,
bo przedobrzył Ewing z długością i ciągłem balansowaniem między tym, jak Hulk
to zdobywa sławę, to niesławę, to traci jednego wroga, to zyskuje kolejnego.
Hulk kontra Xemnu. Xemnu znają i lubią wszyscy, a
przynajmniej tak się im wydaje, Hulk wie, że coś tu jest nie tak – tylko nie ma
pojęcia, jak bardzo i jak mocno związane jest to z Roxxon – i chce to naprawić
bijąc, jednak okazuje się, że sympatia ludzi jest po stronie jego wroga. Ale co
będzie, kiedy nie tylko Hulk odkryje, że coś tu jest nie tak?
Dodatkowo w końcu wychodzi na jaw, kto stał za
wszystkimi ostatnimi wydarzeniami, dlaczego to robi i do czego właściwie
zmierza. I nikt nie jest gotowy na to, co teraz nadejdzie. Czy Nieśmiertelny
Hulk przeżyje i to?
Ewing przedobrzył i to widać. Przeciągnął serię,
która wrażenie zrobiłaby większe, gdyby zamknąć ją w trzech, a nie pięciu
tomach, to raz. Przesadził z ilością postaci, bo nie skupił się na nich
wszystkich należycie i często ich kreacje na tym cierpią, a on, starając się ogarnąć
to wszystko, po macoszemu traktuje inne sprawy, jak chociażby pewne tłumaczenia
czy motywacje, to dwa. Często odnosi się wrażenie, że coś się dzieje, bo dzieje
i tyle, jak choćby z uwolnieniem pewnej istoty w Hulku. Można sobie to i owo
samemu dopowiadać, ale po co? Poza tym Ewing wciąż i wciąż rozkłada na czynniki
pierwsze te hulkowe demony i motywacje, które rozkładania nie wymagają, jakby
sam chciał się utwierdzić w przekonaniu, że jednak dobrze robi. Albo nas
przekonać na siłę, że tak było trzeba. A nie zawsze było.
Druga sprawa to wrogowie. Wątek Roxxon – korpo,
której nie cierpię i najchętniej nie czytałbym o niej historii, bo w ogóle do
mnie to wszystko nie trafia – powinien wybrzmieć solidniej, dostać mocniejsze
pier…cie, coś bardziej znaczącego, niekoniecznie wcale żadnej epickiej akcji.
Podobnie wątek Leadera, który niby uknuł wielki, dalekosiężny plan, który
umierał i wracał raz po raz (znów) i niby osiągnął coś więcej niż reszta, a
jakoś tak blado i nijako wypada. Walki też wydają się przedobrzone, to samo
wszystkie te pseudo-brutalne, czy pseudo-obrzydliwe sceny, które na początku
miały coś w sobie, umiały w klimat pójść, a teraz opatrzyły się tak, że prezentują
się po prostu nijako.
Niezmiennie jednak przyjemnie się to czyta, ale
oczekiwało się czegoś zdecydowanie więcej po początkowych historiach – czegoś mniej
schematycznego i zaplątanego w zapętloną sieć powtarzania własnych motywów. I nadal
bardzo przyjemnie się to ogląda, a okładki to w ogóle cudeńka. Na dodatek wciąż
to jedna z najlepszych serii od Marvel Fresh. Ale miała potencjał na o wiele więcej.
No ale zobaczymy, jak to wszystko poskleja się po wielkim finale w kolejnej części.
Komentarze
Prześlij komentarz