Nieśmiertelny Hulk #5 – Al Ewing, Joe Bennett

(NIE) ŚMIETELNY HULK?

 

No i w końcu jest finałowy tom Nieśmiertelnego Hulka. Okej, wydawca nigdzie nie informuje nas że to finał serii, ani na okładce, ani na stronie, ale Immortal Hulk, która jest tu zbierany, liczy sobie łącznie 50 zeszytów (nie wliczając numeru zero i rzeczy pobocznych) i właśnie wraz z piątym tomem do tej 50 dobijamy. Czyli dokończyliśmy dzieła, domknęliśmy pewien etap i czy będzie coś dalej, czy nie – w oryginale potem następuje run Danny’ego Catesa, a po nim cykl przejmuje (niestety, bo gościa i jego sztampowych fabuł i sztywnych dialogów nie trawię) Phillip Kennedy Johnson – ale to na razie nie ma znaczenia. Liczy się to, że mamy ten finał i że fajne to jest. Jedno z najlepszych, co Hulk ma nam do zaoferowania, nie że minusy poprzednich dwóch tomów wyparowały, ale sam finał naprawdę satysfakcjonuje. 

 

No to tak: w życiu Hulka się dzieje. Cały czas. Bruce przepadł gdzieś w Piekle, dwaj Hulkowie - w tym jeden całkowicie złamany i niemal pozbawiony sił - muszą w końcu stawić czoła wszystkim swoim ostatnim wrogom - od U-Foes, którzy mają sposób na zabicie Hulka, po Avengers, którzy tym razem nie zamierzają nie docenić przeciwnika - a także zejść do Piekła i stawić czoła Leaderowi. A wszystko to w drodze do poznania ostatecznej prawdy na temat Hulka. Pytanie jednak czy jej wyjawienie pozwoli im zrozumieć to, czego tak pragną?


Nieśmiertelny Hulk to jedna z najlepszych serii o Zielonym. Ogórek Marvela z jednej strony wrócił tu do korzeni, czyli tych horrorowych elementów, z drugiej poszedł dalej, w nowe i czasem całkiem nieźle filozofujące strony. Z tym, że nie wszystko tu zagrało tak, jak powinno, bo scenarzysta poszedł w bardzo prostą filozofię, ale postarał się ją nieco zakręcić, ubrać w nieco trudniejsze dla przeciętnego czytelnika słowa i wyszła z tego niestety nieudolnie maskowana płytkość. Co więcej, w pewnym momencie zupełnie o tym zapomniał i okazało się, że w finale trochę próbuje wrócić, nawiązać, nadrobić. Ale już to nie wybrzmiewa aż tak mocno, jak powinno. Tu też pewien zarzut, że żeby nie zawieść nadziei prostackim rozwiązaniem pewnych wątków, pozostawia sporo niedopowiedzenia. Efekt? Nadal jest to proste, ale i jednocześnie odnosi się wrażenie, że zabrakło mu pomysłu, jak to należycie przedstawić i domknąć. Trochę szkoda, bo mogło być ciekawiej.


Poza tym ten tom to głównie akcja. W pewnym jego momencie Hulk mówi: walczę i się ukrywam. Walczę i się ukrywam. To nie ja. Koniec z tym. No i te słowa dobrze podsumowują całą serię, która opierała się na ciągłym powtarzaniu schematu walka / ukrywanie się (połączone z gadaniem) byle tylko dobić do tych pięćdziesięciu zeszytów. A kiepski wątek SF z trzeciego tomu okazał się bezsensowną z punktu widzenia fabuły, zbędną zapchajdziurą, co też trzeba serii wytknąć.

 


Więc ostatecznie ma tu nic, co by zaskoczyło czy poruszyło, ale jest rzetelna robota rozrywkowa. Dobra, nastrojowa historia, w której dzieje się dużo i konkretnie, niewymagająco, ale i tak, jak na współczesny komiks Marvela, dobrze, a nawet bardzo dobrze. I choć wszystko zmierza do oczywistego finału, właśnie takiego zakończenia oczekiwaliśmy i chcieliśmy, więc sarkać nie ma na co. Ale jest za to na co popatrzeć, bo graficznie jest bardzo fajnie, klimatycznie, mrocznie, nastrojowo i widowiskowo (mamy nawet czterostronicową rozkładówkę, a co, jak popisówka, to popisówka). A jeszcze genialne okładki Alex Rossa już w ogóle wgniatają w fotel.

 

Więc? Więc warto, jeśli lubicie Sałatę i ta serię. Albo takie horrorowe superhero. Ale nie warto tylko tego tomu, bo to jedna, duża, długa opowieść i jak czytać, to całość, wtedy odpowiednio to wybrzmiewa i robi to na poziomie. Choć powinna być zdecydowanie krótsza i mniej rozmyta, bo zniknęła w tym gdzieś spora część jej potencjału.

Komentarze