I stało się. Z jednej strony moment, którego nie chciał chyba żaden
fan „Spider-Mana” nadszedł wraz z tą opowieścią. Z drugiej ja w końcu dobrnąłem do końca recenzowania całego runu. Ale warto było. J. Michael Straczynski,
wybitny scenarzysta komiksowy, który zrewolucjonizował tę serię i losy jej
bohatera, które zapewnił tytułowi pierwszą w dziejach nagrodę Eisnera i wyniósł
całość na jakościowe wyżyny, jakich dotąd niemal nie zaznała (z drobnymi
wyjątkami na takie opowieści, jak „Ostatnie łowy Kravena” czy inne dzieła DeMatteisa), opuszcza tytuł. Jednakże
tą pożegnalną opowieścią postanowił raz jeszcze odmienić życie Parkera. A przynajmniej odmienić ją mu kazano. Ale jak
mu to wyszło? Kontrowersji wokół samej historii jest masa, całość fani od długich lat mieszają z błotem i odżegnują od czci i wiary i w ogóle. Ale czy to, co tu dostajemy naprawdę jest takie, jak przyjęło się o nim mówić?
Ale najpierw kilka słów o fabule. Więc tak: Peter nadal stara się ocalić życie umierającej May, która została postrzelona przez to, że przyznał sie w mediach do bycia Spider-Manem.
Niestety jego wysiłki nie na wiele się zdają, bo lekarze twierdzą, że jej śmierć to tylko kwestia czasu. A on nie jest przecież w stanie pogodzić się w faktem, że ciotka umiera. Nie, że w ogóle jej śmiertelność wykracza jego pojmowanie - chodzi głównie o to, że przecież umiera z jego winy, a tego on przecież nie udźwignie. Udaje mu
się znaleźć co prawda szpital, w którym doktor ma dług wdzięczności wobec Spider-Mana, ciągle jednak brak jest pieniędzy na leczenie. Wyrusza więc do Starka, nie wie
jednak jeszcze, jakie decyzje już wkrótce będzie musiał podjąć i jak bardzo
wpłyną one na jego całe dalsze życie…
No i mamy kolejny powiew świeżości w „Spider-Manie”. Garney,
średni rysownik, opuszcza pokład, a na jego miejsce zjawia się Joe Quesada,
szef Marvela (znany np. z rysunków do opowieści „Daredevil: Diabeł stróż”, czy „Batman:
Miecz Azraela”), który zna się na swym fachu. Jego ilustracje niby są proste,
niby to nic szczególnego, ale ogląda się je miło i mają naprawdę świetny
klimat. Jest widowiskowo, jest nastrojowo, możeto nie artyzm tylko wyrobnictwo, ale za to jakie. Jednakże w komiksach z ery Straczynskiego i tak zawsze najważniejsze były
scenariusze, więc…
No i tu pojawia się pewien problem, bo pomysł na całość miał nie tyle Straczynski, ile Quesada właśnie (m.in. bo swoje trzy grosze dołożyła cała masa twórców, od Bendisa, przez Slotta po Millara), który chciał opisanymi tu wydarzeniami ustawić pewne wątki na kolejnych kilkadziesiąt lat wydawania. Z jednej strony więc fabularnie ten tom, to nic innego, jak zwieńczenie
wydarzeń, które rozgrzebało „Back in Black”, z drugiej nowe otwarcie. I wielki powrót do tego, co już było. Ale Starczynski, choć realizując czyjeś zlecenie, naprawdę daje radę. Dzięki nimu „One
More Day” to pełna sentymentu i emocji fabuła, która jednocześnie ostatecznie kończy
z niektórymi niepewnymi od lat wątkami (zapomnianymi przez innych twórców), przywraca
dawno niewidziane postacie i sprawia, że każdy fan Pająka uśmiechnie się na
koniec, chociaż zanim ten koniec nastąpi nikomu nie będzie do śmiechu, a i ten
finalny uśmiech pełen będzie goryczy i niepewności. A wszystko to nawet, jeśli ze złości zgrzytał zębami na to, co się działo i na co się teraz zanosi.
Straczynski, choć nie ma tu zbytniego pola do popisu (choć chwała mu za to, że nie ożywił Gwen, co mogło nastąpić) robi co może i wyciska z wciśniętej mu opowieści wszystko, co najlepsze. Rewolucja znów następuje, całość może i jest przegięta, może i wprowadza / przywraca niektóre zupełnie niepotrzebne rzeczy, ale i tak robi to na poziomie. Fanów wkurzyła, znienawidzili ją, ale patrząc chłodnym okiem, a już szczególnie przez pryzmat tego, co wyprawiali potem Slott, Spencer czy co ostatnio robi Wells, naprawdę znakomita. Mroczna, skupiona na bohaterach, na emocjach, uczuciach i psychice. Szkoda tylko, że – jak czas
pokazał – kolejni twórcy nie byli w stanie do końca wykorzystać otwierających się przed nimi możliwości. Tragedii potem też nie było, ale zginęły emocje, zginęła ta krwistość, ludzkość, została superbohaterska naparzanka, która nie robiła już takiego wrażenia. Ale o tym więcej niedługo, w kolejnych tekstach.
Komentarze
Prześlij komentarz