Lobo Big Fraggin Compendium Book One – Simon Bisley, Keith Giffen, Alan Grant, Val Semeiks, Roger Slifer, Christian Alamy, John Wagner, Cam Kennedy, Mike Mignola, Kevin O'Neill, Martin Emond, David DeVries, Gene Ha, Kieron Dwyer, Louise Simonson, Jon Bogdanove, Klaus Janson, Carlos Ezquerra, John Ridgway, Peter Gross, Dave Johnson, Chris Alexander, Robin Smith, Gabriel Morrissette, Sergio Aragonés, Frank Gomez, Dwayne Turner, Pablo Raimondi, Dusty Abell
FRAG
YEAH!
W końcu jest. W końcu się doczekałem. Długo to
trwało, bo album zamówiłem, jak tylko w grudniu pojawił się preorder – a ja w
preorderach jakoś zamawiać nie lubię i tego nie robię – a potem jeszcze dłużyło
się zanim sklep sprowadzi towar (tak, tak, parę razy dziennie odświeżałem
stronkę czy status już się zmienił), a wreszcie roześle… Ale w końcu, po
niecierpliwym oczekiwaniu tomiszcze dotarło w moje łapska i mega się z tego
cieszę. Bo jest z czego. Nieważne, że połowę materiału z tego tomu mam, bo
wyszła po polsku przed laty (taki „Lobo: Ostatni Czarnian” mam zresztą w niejednej
wersji, bo mieliśmy trzy edycje jak dotąd, a i „Lobo Powraca” czy „Paramilitarne
Święta Specjalne” pojawiły się nad Wisłą dwukrotnie już), dla mnie to wciąż
najbardziej wyczekiwany komiks ostatnich lat i chyba najlepsze, co ukazuje się
w tym roku za wielką wodą (z całym szacunkiem dla masy świetnych komiksów, jak
„Ultimate Spider-Man” Hickmana czy zapowiadany „Batman: The Last Halloween”, w
którego jakość wierzę). I szansa, że Lobo – ten klasyczny, najlepszy, któremu
ten błazen Deadpool nawet buta czyścić nie jest godzien – na dłużej zagości w
DC, ale gdzieś poza głównym nurtem, który zawsze go kastruje. To zresztą już w
pewnym sensie zaczyna się dziać, bo na wrzesień zapowiedziany został one-shot
„Lobo: Cancellation Special”. Ale wszystko czas pokaże, a na razie mamy tę
cegłę (1256 stron), w której znajdziecie wszystko to, co w „Lobo” najlepsze.
Choć jednocześnie nie jest to „Compendium”, które zbierałoby losy Ważniaka w stricte
kompleksowej, chronologicznej formie. Ale o tym dalej.
Najpierw kilka słów o fabule. Kim jest Lobo?
Ważniakiem, łowcą nagród, gościem, który jest jedyny w swoim rodzaju, bo
wymordował całą swoją rasę, żeby taki właśnie być. I ten Lobo ima się różnych
misji za kredytki, na zlecenie osób wszelkiej maści. Kiedy zaczyna się akcja, działa
dla ekipy L.E.G.I.O.N., potem, już bardziej na własną rękę, albo przyjmuje
zlecenia od ludzi szukających morderców, albo od Ramony pośredniczącej w
fuchach dla łowców nagród. A te rzucają go w różne miejsca i stawiają przed nim
wyzwania, jakich by się nie spodziewał. A to musi dostarczyć żywą jedyną
Czarniankę, która jest na dodatek jego znienawidzoną nauczycielką i autorką
jego równie znienawidzonej biografii, a to znaleźć sposób na reinkarnację, po
tym, jak mu się zmarło w starciu z wrogiem, to znów zabić Świętego Mikołaja na
zlecenie Zajączka Wielkanocnego, czy uśmiercić boga, którego wyznawcy mają dość
odgórnych nakazów i zakazów. Poza tym czeka na niego wyzwanie w postaci
stawienia czoła swoim bękartom, których pełno napłodził po całym wszechświecie,
zamiana w LoboCopa czy nawet westernowe wrażenia!
Co wchodzi w skład tego tomu? Dużo dobra, samo
gęste i samo, co najlepsze. Okej, jeszcze trochę świetnych rzeczy zostało do
wypełnienia kolejnych tomów, jak „Lobo / Maska” „Śmierć i podatki”, „Batman /
Lobo”, „Lobo / Authority” czy „Highway to Hell”, ale na razie mamy debiut
Ważniaka (którego w Polsce dotąd nie było, a w którym nasz Gość w ogóle nie
jest tym Lobo jakiego znamy potem), różne tytuły, w których się pojawiał, acz
nie wszystkie – nie ma np. „L.E.G.I.O.N.u”, pisanego przez Giffena, gdzie
gościł dość regularnie, nie ma przygód Supermana z tamtych lat, ani „Mister
Miracle” czy „Justice League International” albo „R.E.B.E.L.S. '94”. W skrócie
pomiędzy zeszytem debiutanckim z 1983 roku (którego dalszych części też nam
poskąpiono, a Ważniak w nich bywał), a pierwszą miniserią („Ostatnim
Czarnianem”) mamy siedem lat pominiętych. Wiadomo, nie było to żadne musisz to
znać, ale pewnie niejeden by chciał mimo wszystko. Jeśli chodzi o to, co
niepominięte, z takich rzeczy mniej ważnych mamy parę zeszytów serii „The
Demon” (choć Lobo pojawiał się w niej i potem, więc może przerzucą kolejne
numery do drugiego tomu – a co do tych tu zebranych to są to części 3-7
opowieści „Apocolypse Now!”, więc trochę żal, że nie całość jednak), mamy „The
Man of Steel #30” (było po polsku jako „Superman #2/97”) i „Green Lantern Corps
Quarterly”. Reszta to już solówki Ważniaka czy to w miniseriach, one-shotach,
czy też wreszcie w jego serii własnej.
I te miniserie i one-shoty to mieliśmy po polsku
(„Ostatni Czarnian”, „Lobo powraca”, „LoboCop”, „Kontrakt na bouga”,
„Dzieciobójstwo”, „Nieamerykańscy gladiatorzy”, „Paramilitarne Dieta
Specjalne”, „Portret ofiary”, „Na krześle”, „Płonący łańcuch miłości”), ale tu wszystko
to dostajemy bez cięć, które fundowało nam TM-Semic, a nawet Egmont. Semic
zresztą potrafił nie tylko wycinać strony czy dodatki, ale nawet niektóre
teksty, jak widać po marginesach „Infanticide”. No i to jest samo gęste, samo
najlepsze. Kawał doskonałej rozrywki, mocnej, iście metalowej, dla dorosłych, gdzie
krew, falki, mordowanie i niewybredny humor, podlane zostały solidną akcją i
wulgarnością (ale, co śmieszne, chociaż „Lobo” potrafi być niemalże bluźnierczy,
zabijać swoje dzieci etc., w komiksach nie znajdziecie gorszego przekleństwa,
niż „frag”), a to tylko jedna strona medalu. Druga? Ta seria to cała masa
satyry, na komiksy, na filmy, w ogóle na popkulturę, ale i nawet na kwestie
społeczne, filozoficzne czy religijne, od bezpiecznego seksu zaczynając, przez
różne instytucje (kościół, wojsko, ubezpieczalnie), po ogłupiającą telewizję,
czy może raczej przedstawienia wszelkiej maści. Wymieniać można by długo, ale w
tych najlepszych momentach „Lobo” pod tą całą krwią i flakami, okazuje się
posiadać błyskotliwą, pomysłową i ciętą drugą warstwę, jednocześnie pozostając
także odtrutką na superhero i mainstream, choć często złożoną z tych samych
przecież schematów. No bo tylko spójrzcie: Lobo, gość wręcz z supermocami,
który stracił rodzinę, ba, cała planetę (że z własnej ręki nic tu nie zmienia),
sam, niczym Peter Parker, dokonał wynalazku wydającego się ponad jego siły
(Parker wynalazł pajęcze sieci, Lobo biologiczną broń masowej zagłady) lata,
walczy z wrogami, przeżywa przygody. A jednak twórcy doskonale wykorzystują te
klisze, żeby opowiedzieć o rzeczach, których normalnie się w ich ramach nie
wrzuca. A tu ekipa wrzuciła, ale i pokazała, ile dobra się w nich kryło (co
ciekawe, lata później początki Lobo splagiatował Jason Aaron czyniąc z nich
początki Thanosa, ale zrobił to o wiele gorzej, w beznadziejnym wręcz stylu).
Obok tego wszystkiego mamy też pierwsze dziewięć
numerów regularnej serii, do tego numer specjalny, zerowy, wypuszczony w ramach
eventu „Zero Hour” (takie wydarzenie, które po zniszczeniu miasta w „Rządach
Supermanów” zapoczątkowało szaleństwo, mające nieco pozmieniać i poukładać
kontinuum i kanon DC – tu konkretnie poznajemy trochę biografii Lobo). Do tego
dochodzą dwa Annuale, pierwszy związany z kolejnym wydarzeniem, czyli
„Bloodlines” (bohaterowie DC walczą z morderczymi „smokami”, a w Lobo po raz
pierwszy debiutują związane z tym pasożyty oraz Layla z L.E.G.I.O.N.u), drugi z
krótkimi historiami w klimatach… westernu. No i główna seria to już mi tak
jakoś mniej podchodzi, niż to, co powyżej. Bo niby to ten sam Lobo, ale jakiś
taki trochę łagodniejszy się wydaje, zawartość mniej mocna, mniej
kontrowersyjna, bardziej rozrywkowa, zamiast satyryczna. Nadal świetnie się to
czyta, dobrze się czytelnik bawi, ale czegoś już brakuje, bo Ważniak bardziej
wchodzi tu w główny nurt, w taki akcyjniak posiłkowany odniesieniami do
popkultury, a powinien jednak być na uboczu i mocniejszy. Acz i tak wyróżnia
się to na tle typowych serii od DC, żeby nie było, a ten drugi Annual z serią krótkich
historii z Dzikiego Zachodu, to taka mała perełka – wszystkie pisze Grant, a
rysują naprawdę doskonali artyści z „Lobo” kojarzeni: Alamy, Emond, Dwyer,
Ezquerra, O’Neill i paru innych. No smakowite to i przyjemnie szalone.
No a skoro o rysownikach mowa… Album i na tym polu prezentuje
się wyśmienicie. Bisley, który zrobił osiem z zawartych tu komiksów to
absolutny mistrz i legenda, a tu pozostaje w doskonałej formie. Prostszej niż
np. w „Slaine”, ale doskonały w każdym calu, wpadający w oko i z genialnymi, głównie
malowanymi okładkami poszczególnych zeszytów, nad którymi pracował. To zresztą on
odpowiedzialny jest za grafikę na okładce tomu (tu cieszy fakt, że dokonano
zmiany, bo pierwotnie ilustracja
miała być jednak o wiele słabsza, choć też Bisleya). Do tego świetni są chociażby
Emond, z jego cartoonowym szaleństwem, Kennedy z charakterystyczną swoją
kreską, Giffen, który specyficzną kreską, kanciastą i maksymalnie uproszczoną z
jednoczesnym maksymalnym wypełnieniem kadrów detalami, wpada w oko (a i fajnie
parodiuje czasem „Fistaszki”) czy Dwyer, przyjemnie prosty i brudny zarazem,
robią robotę. Trochę mi szwankują prace gości typu Ezquerra, który jednak jest
tak specyficzny, że nie do każdej historii się nadaje, a tu wypada tak
średniawo, czy Val Semeiks ze swoim zbyt typowym, zachowawczym stylem, by
naprawdę kogoś nim urzec. Jeszcze O’Neill, choć faceta cenię, do Ważniaka nie
do końca pasuje (zbytnio upodabniając go do wilka – wiadomo, Lobo to po hiszpańsku
wilk właśnie), ale jednak z drugiej strony daje radę.
A całość… No całość to po prostu mega komiks. Doskonała
odtrutka na superhero, cięta satyra komiksowa i przyjemnie oczyszczający brak
politycznej poprawności, pokazujący, że żartować nie tylko można ze wszystkiego,
ale i trzeba, bo tylko wtedy żart ma sens. No i że można spełnić się w tym
wszystkim zarówno na poziomie krwawej, skupionej na akcji rozrywki, jak i tym
bardziej ambitnym, mającym skłonić nas do zadumy aspekcie. Dobrze więc, że DC w
końcu postanowiło zebrać te historie, przypomnieć o Lobo takim, jaki był przed
laty i jaki być powinien, a nie tym typku, który coraz przewija się w różnych współczesnych
historiach, jak „Death Metal”, najczęściej robiąc za błazna. Fajnie, że to wyszło
w takim omniaku, w kolorze i że w miękkiej okładce, podobnie jak Image wypuszcza
spawnowe comepndia, ale DC w odróżnieniu od nich dało okładeczki, a te często zacne i wielkich twórców – bo w miękkiej taniej, mniej miejsca zajmuje i w ogóle,
choć z drugiej strony można by wypuścić dwie edycje, żeby każdy mógł sobie
wybrać, jaką chce, ale cóż… I… No co tu dużo gadać, polecam, zachęcam, namawiam.
Nie każdego, bo nie dla wszystkich to rzecz, ale jeśli szukacie czegoś mocnego,
dla dorosłych, przy czym pośmiejcie się i nad czymś zastanowicie, bierzcie w
ciemno. Takich komiksów niestety już się nie robi.
Komentarze
Prześlij komentarz