The (XCellent)
End
Milligan. No uwielbiam faceta, bo za co się nie weźmie, czy robi dla Marvela (Venom vs. Carnage, Punisher MAX), DC (Batman: Mroczny Rycerz Mrocznego Miasta, Hellblazer) czy wszelkie inne projekty (od Hit Girl: India, po Obcy: Poświęcenie) to czyste komiksowe złoto. A X-Statix jest najlepszym, co ten brytyjski twórca zrobił. I teraz ta seria na polskim rynku dobiega końca wraz z trzecim zbiorczym tomem (choć nie przeczę, mam nadzieję, że kiedyś dostaniemy All-New Doop i oba runy X-Cellent, bo idealnie by dopełniły wszystkiego, więc pominięcia ich nie rozumiem, ale co zrobić) i… No i super jest. Meta-satyryczne superhero dla dojrzałych czytelników, dla których trykociarskie mordobicia w imieniu dobra to zdecydowanie za mało, by dobrze się bawić. Tu mają walenie się po gębach, mają trykoty, mają herosów, ale to tylko pozór, warstwa wierzchnia, która skrywa całe mnóstwo wciąż aktualnego komentarza, dekonstrukcję schematów superbohaterszczyzny i wiele przerażających prawd o herosach… i nas samych.
X-Statix nadal są na fali. Tym razem jednak muszą zmierzyć się z bardziej osobistymi wyzwaniami, kiedy jeden z członków dostaje szansę wyleczenia swojej mutacji, a co ważniejsze, zamierza z niej skorzystać. Jak to odbije się na ekipie, która jest w coraz gorszym stanie? Tymczasem pojawia się cudotwórca, który ratuje Lakunę, a na dodatek X-Statix, szukając wśród rosyjskich oligarchów nowego sponsora, gubią Doopa. Gdy rosyjskie siły przejmują go, przychodzi pora na to, by najpierw połączyć siły z Avengers, a potem jeszcze zmierzyć się z nimi. I przy okazji odkryć prawdę o Doopie! Do tego czeka na nich jeszcze solowa przygoda Dead Girl, która razem z Dr. Strangem... A to już sami zobaczycie. A potem jeszcze jedna, krótka historia.
Pamiętacie Miraclemana Alana Moore’a? Jest
tam na początku taka scena, w której mamy prezentację bohatera, kolorową,
cartoonową, uśmiechniętą. Niby standard, ale każdy kolejny kadr robi coraz mocniejsze
zbliżenie na oko postaci, a jednocześnie w tle dostajemy cytat z Nietzschego – Ja
was uczę nadczłowieka, on jest tym piorunem, on jest tym obłędem. A wraz z
kolejnymi słowami obraz herosa blaknie coraz bardziej, a my coraz wyraźniej
widzimy, że to oko, w odróżnieniu od ust, wcale się nie uśmiecha. Niby prosta
zagrywka, a ciary, pokazujące geniusz Moore’a. A wspominam o tym, bo wiadomo, czytanie
X-Statix jest jak lektura tej jednej strony Miraclemana, ale
rozciągnięta na dziesiątki zeszytów – mamy kolorową, cartoonową, wręcz wesołą
szatę graficzną i nagle dostajemy seks, przemoc, mordowanie przeciwników o
sojuszników, nerwice, problemy psychiczne i emocjonalne, kłótnie, popaprane
relacje i pokręcone problemy ze sobą, ale i światem, mediami, przed którymi bohaterowie
chcą zabłysnąć niezależnie od ceny (jak i niezależnie od ceny chcą mieć solidny
zastrzyk gotówki), wielką polityką i ludźmi. To celebryci, którym zależy właściwie
tylko na nich samych. Ale to też ludzie, jak my, pełni słabości, ale i pewnych
pozytywów, których za wiele nie ma, ale jednak dzięki temu nie da się ich nie
lubić.
Proste? Tak. Było? A no było, bo czynienie z mutantów medialnie popularnych i występujących przed kamerami mieliśmy już chociażby w Ultimate X-Men za czasów Marka Millara w jednej z najlepszych fabuł, jakie dla serii napisał zresztą. Ale Milligan zrobił to po swojemu i zrobił rewelacyjnie, lepiej nawet niż Millar. Miewa słabsze momenty, nie da się zaprzeczyć, czasem powiela pewien schemat (lek na mutacje, jak u Morrisona, podobne, co u niego przejmowanie mocy mutantów, odbicie wątków z Dark Phienix itp.), ale robi to genialnie, bawiąc się postaciami, satyrą, smaczkami, puszczaniem oka do czytelnika i tym podobnymi rzeczami. Bohaterów i nie da się nie lubić, i nie da polubić. Świata, w którym żyją, tego naszego świata w zasadzie, tak samo. Ale wciąga nas to wszystko, porywa, zachwyca, czasem zniesmacza, czasem wkurza, ale też i zawsze urzeka prawdą. To, co mamy w tym tomie, to mocniejsze wejście w uniwersum Marvela, którego Milligan dotąd unikał w zasadzie, z jednoczesnym zachowaniem wszystkiego, co uwielbialiśmy dotąd. Poza tym ten tom zbiera do końca główną serię, dorzuca nam poboczną rzecz o Dead Girl i jeszcze ten Giant-Size, który w albumowych wydaniach w USA zbierany jest razem ze wspomnianym przeze mnie X-Cellent . Więc mamy i swoisty finał, i mamy też otwartą furtkę na więcej.
No i mamy też świetną oprawę graficzną. Może to
wszystko i przestylizowane, może kolorowe, barwne i mocno cartoonowe, ale z
jakimiś takimi naleciałościami komiksu niszowego (bo nie powiecie mi, że Allred
nie rysuje, jakby na stylu animacji Hannah-Barbera i powieści graficznych takich
twórców, jak choćby Daniel Clowes). A efekt połączenie tego wszystkiego mnie po
prostu urzeka za każdym razem. Dodajcie kropkę nad „i” w postaci świetnego
wydania i, w którym poprawiono błąd z poprzedniej części i dostajemy w końcu poprawnie wydrukowane rozkładówki, które poprzednio spartolono… No i macie komiks, który mieć warto, wypada, a nawet trzeba. Mimo
całego mojego szacunku do takich twórców, jak Claremont, Lee czy Hickman, to najlepsza
mutancka seria na polskim rynku od bardzo długich lat (wiem, wiem, powtarzam sie, ale co tam, warto to podkreślać przy każdej okazji) i dowód, że nawet z
ogranych x-schematów można zrobić coś wielkiego. Więc liczę, że będzie więcej, będzie dalej, bo pomijać tu
Komentarze
Prześlij komentarz